I POJECHALIŚMY…

Był czwartek dziesiątego miesiąca bieżącego godzina 14.30, wraz z naszymi krążownikami staliśmy pod Bramą Opatowską. Jesteśmy wszyscy?? - spytał jeden z uczestników Equipy - chyba tak - odpowiedział któryś z rowerzystów – moment, brakuje przecież Kazika - powiedziałem. Dzień wcześniej rozmawiałem z Kazikiem i poinformował mnie, że się spóźni jakąś godzinę, prosił żebyśmy nie czekali na niego tylko spokojnie jechali w stronę Łazorów. Mówił, że nas dogoni.

No to jedziemy - krzyknął ktoś z grupy, jeszcze tylko fotka - zawołał dziennikarz NOWIN, gazety, która była naszym patronem medialnym.

I pojechaliśmy. Pierwszy przystanek w Radomyślu nad Sanem. Jakieś 10 minut przerwy, drobna przekąska i pojechaliśmy dalej. Pogoda po drodze taka sobie, niebo pochmurne, od czasu do czasu przelotne deszcze, ale ogólnie było git.

Wiatr dmuchał nam w plecy na licznikach około 26 km/h, rozpędzeni minęliśmy Jastkowice i kilka innych mniejszych miejscowości. W końcu postój:

- Jaka to miejscowość – pytam.

- Zarzecze - krzyczy ktoś z equipy

- To…śmy nadrobili - stwierdza Stachu. Wiatr w plecy bardzo nam w tym pomógł. Lekki posiłek (jemy „sznikersy”) i dalej w drogę. Pędziliśmy coraz szybciej, zmęczenie było niewielkie wiec jechało się znakomicie i jeszcze te krajobrazy…

Dookoła pełno lasów coraz mniej domów i samochody nie wyprzedzały nas za często. Jak w bajce.

Ale co dobre szybko się kończy - rozpadało się, przelotny wiosenny deszczyk.

Schowaliśmy się na przydrożnej stacji benzynowej, a że piwo było dość tanie jak CPN to zrobiliśmy małe zakupy. W międzyczasie wykonałem telefon do goniącego nas Kazika.

- Siema, gdzie jesteś????

- Jakieś 20 km za Radomyślem

- Wow, jesteś już niedaleko, dzieli nas jakieś 10 km czekamy chwilkę aż przejdzie       burza i ruszamy powoli a Ty nas goń.

- Ok. Do zobaczyska.

- Nara

Chwile później przestało padać i ruszyliśmy dalej, do Łazorów - gdzie nocowaliśmy - mieliśmy jakieś 15 może 20 km, więc nie musieliśmy się specjalnie śpieszyć.

W międzyczasie zrobiliśmy mały postój na sikorskiego i dalej w drogę.

Michał wpadł na pomysł, żeby kupić kiełbasę na ognisko, które było w planie na wieczór.

Odłączył się od nas i zatrzymał się w przydrożnym sklepie, a my jechaliśmy dalej. Jedziemy, jedziemy w miedzy czasie skręciliśmy w pewien skrót i wreszcie się nam przypomniało, że Michała nie ma.

- FAramka, dzwoń do niego – krzyknąłem.

Po krótkiej rozmowie okazało się, że nie skręcił w przeprostkę, tylko pojechał za główną drogą naokoło. Powiedział, że zaraz nas dogoni.

Czekamy chwilę i ukazuje się rowerzysta.

- No wreszcie.

Po chwili okazało się, że to nie Michał tylko Kazik.

- Ten to ma zdrowie - powiedział Stachu. W kilka chwil udało mu się nadrobić 10 km, które nas dzieliło. No nic wprawdzie bez Michała, ale ruszyliśmy dalej. Po drodze FAramka odbiera tel. Dzwonił oczywiście Michał, okazało się, że pojechał okrężna drogą przegonił nas i jest już w Łazorach. Wreszcie i my dojechaliśmy na miejsce.

Zakwaterowaliśmy się w domku, rozpakowaliśmy sakwy…

I co dalej?? - Zapytał ktoś z equipy.

Podjęliśmy decyzję, że zrezygnujemy z ogniska, ponieważ była nieprzyjemna mżawka. Rozlokowaliśmy się w jednym z pokoi i zaczęliśmy robić wspólną kolacje.

Pewnie zapytacie, co było potem?

Odpowiem - wiem, ale nie powiem, pojedziecie sami zobaczycie.

Następnego dnia wstałem około 7, poszedłem na sikorskiego, pod prysznic no i zrobiliśmy śniadanko. Potem jeszcze wykąpaliśmy się z Kazikiem i Miśkiem w Tanwi, spakowaliśmy graty i w drogę..

Wyjechaliśmy parę minut po 10 i delikatnie nie spiesząc się jechaliśmy w stronę Suśca. Droga mijała light-owo.

Po drodze kilka postojów na frumenty i jedzonko.

Pędziliśmy dalej (oczywiście nie w piwnicy).

Tereny coraz ładniejsze dookoła same lasy od czasu do czasu przecinaliśmy jakiś strumyk czy rzeczkę. Pogoda tez bajkowa, wiatr jak dzień wcześniej - pchał nas w plecy jednym słowem było cool!

Wreszcie dojechaliśmy do Józefowa, do Suśca stamtąd mieliśmy jeszcze jakieś 10 km.

W Józefowie krótki postój, oczywiście na frument, ja udałem się jeszcze do pobliskiej apteki po jakieś przeciwbólowe proszki a reszta czekała w przydrożnym sklepie.

- Jedziemy?? -  rzuciła hasło FAramka.

- Możemy powoli ruszać - odpowiedział Stanisław.

Ostatni odcinek Józefów- Susiec pokonywaliśmy w żółwim tempie, ale czas nam mijał bardzo szybko. Po drodze podziwialiśmy przepiękne krajobrazy Roztocza.

Wreszcie minąłem białą tablicę SUSIEC!

To już tu!!!!!! - krzyknąłem.

Jeszcze kilkaset metrów do campingu, gdzie mieliśmy zarezerwowany domek.

- Jesteśmy na miejscu - zakomunikował Stachu.

Przywitaliśmy się z gospodarzem campingu panem Długoszem, poszliśmy obejrzeć nasz domek i wybrać pokoje.

Domek, w którym spaliśmy nazywał się Hawaje. Inne domki tez miały ciekawe ksywy np. Bombaj, Jamajka itd.

Zakwaterowanie w pokojach zajęło nam tylko chwilkę. Szybki posiłek i ruszyliśmy szlakiem Szumów podziwiać tamtejsze krajobrazy.

- Wszyscy idą?? – zapytał Stachu.

- Nie ja zostaję i pilnuję obozowiska - mówi Michał.

- Ok. To my ruszamy, narazka.

I poszliśmy.

Początkowo szlak prowadził wzdłuż Jelenia (to taki strumyk, który wpływa do Tanwi), woda była w nim krystalicznie czysta. Potem doszliśmy do Tanwi i do Szumów.

- Co to są te szumy?? - spytał Krzychu.

- Heh, no właśnie - chrząknął Stachu - to są takie naturalne tamy na Tanwi, nazwa pochodzi od tego, że woda niezwykle szumi pokonując te przeszkody.

Krajobraz był bajkowy. Dookoła las, cicho, spokojnie, tylko słychać szum wody.

Po drodze odwiedziliśmy sklep u Gargamela, przystanek na małe conieco i wracamy do obozowiska.

Droga powrotna była niezwykle przyjemna. Zrobiliśmy kilka ciekawych fotek, niektórzy z nas moczyli nogi w wodzie jednym słowem super!

Po drodze zadecydowaliśmy, że z powodu nadmiaru towaru (kiełbasy) robimy grilla.

Byliśmy już w obozowisku.

- Grila mamy, ale nie ma węgla.

- Kto idzie do sklepu? – spytałem.

Drogą demokratycznych wyborów jednogłośnie wybrali mnie.

- Czekaj! Idę z tobą - zawołał Krzychu.

W sklepie, który znajdował się naprzeciwko campingu, nabyliśmy potrzebny nam węgiel i małe conieco.

Chwilę później na grillu smażyła się już kiełbasa, a my kulturalnie przy piwku konwersowaliśmy na różne tematy.

Kilka godzin później z powodu braku towaru udaliśmy się do miasteczka, lecz nie znaleźliśmy żadnego otwartego lokalu. Ale nie ma się co dziwić, było grubo po 00!!!

- Ja widziałem, że to się tak skończy - powiedział  Kazik.

- A co ty możesz wiedzieć - odpowiada Stachu - Ty mnie lepiej nie denerwuj…

Obudziłem się następnego dnia parę minut po 8, lekkie śniadanko, prysznic, po chwili wróciłem - patrzę, a reszta equipy siedzi przy stole przed domkiem i wcina śniadanie, a co sobie będę żałował - pomyślałem i zjadłem po raz drugi.

- Co dziś robimy??- pytanie skierowane było do wszystkich wycieczkowiczów

- Ja bym pojechała do Krasnobrodu -  powiedziała Beata

- Szczerze mówiąc nie chce mi się.

- Może pojeździmy po okolicy - zaproponował Michał.

- Niezły pomysł - dodała FAramka.

- No dobra - zdecydował Stanisław - jeździmy po okolicy, kilkanaście kilosów i wracamy do bazy.

- Ja zostaję – powiedziałem.

- Ja też - dodał Krzychu.

Pod nieobecność reszty equipy nic ciekawego się nie wydarzyło. Leniuchowaliśmy kilka dobrych godzin.

Wreszcie wrócili.

- Trzeba coś zjeść - powiedział ktoś z equipy.

- Może zrobimy chińszczyznę?? - zaproponował Kazik.

Wszyscy jednogłośnie się zgodzili.

- To idziemy po zakupy!

Pierwszy sklep, który spotkaliśmy. Wchodzimy!

- Są biusty kurzące?? - pyta Stachu panią za ladą.

- Że co??

- No te cycki kurczęce…

Po chwili ekspedientka zorientowała się, że szukamy piersi z kurczaka.

- Niestety, proszę spytać w następnym sklepie.

W następnym sklepie historia się powtarza biustów nie ma, ale są udka.

Kupujemy udka i kilka innych drobiazgów niezbędnych do naszego obiadu.

Wróciliśmy – gotujemy.

Kazik dowodził w kuchni. Wszystko poszło bezproblemowo, nic się nie przypaliło i żadnych szkód nie narobiliśmy.

Jedliśmy oglądając inauguracyjny mecz Mistrzostw Europy.

Po meczu posiedzieliśmy jeszcze chwilę i do łóżek.

Następnego dnia mieliśmy do przejechania przecież ponad 140km.

Rano 6.30 byłem już pod prysznicem. Spakowaliśmy się, posprzątaliśmy.

- Ruszamy!!!

Jeszcze ostatnia fotka przed wyjazdem i w drogę!

Ujechaliśmy jakieś 5 może 6 kilometrów, Stachu jadący na przedzie zatrzymał resztę peletonu.

- Co jest?? - pytam.

Po chwili okazało, że Bronka (rower Stacha) nie wytrzymała!!!

Co najlepsze, nie mamy takiego łożyska, żeby naprawić usterkę??

Dobra, dzwonię po ojca – zadecydowałem.

- Cześć.

- No co jest - odebrała mama.

- Mamy problem, jeden rower się rozkraczył i nie damy rady go naprawić!! Chyba tato będzie musiał przyjechać busem.

- Ale my jesteśmy Warszawie - odpowiedziała mama i oddała słuchawkę tacie.

- No, co się stało?? - pyta ojciec.

- Rower Stacha się rozkraczył i musi ktoś przyjechać go zabrać.

- Ja wam nic nie pomogę przykro mi.

Ode mnie nikt nie przyjedzie, rodzice są w Warszawie - poinformowałem resztę equipy.

Paulina postanowiła zadzwonić do swojego taty.

Po krótkiej rozmowie oznajmiła, że możemy liczyć na jej ojca.

I w tym momencie się rozdzieliliśmy. Stachu z FAramką został, natomiast my, czyli reszta equipy pojechaliśmy dalej. Początkowo jechało się bardzo dobrze, prędkość na licznikach dochodziła do 30 km/h.

Wreszcie dojechaliśmy do Łazorów gdzie mieliśmy czekać aż dojadą do nas samochodem FAramka ze Stachem. Po jakichś 20 minutach postoju na parking zajechał czerwony VW PASSAT. Paulina wyciągnęła swojego bike’a i dalej pojechała z nami, a Stachu wrócił do Sandomierza autem.

Od Łazorów jechało się znacznie ciężej, wiatr zaczął wiać w twarz i przy maksymalnym wysiłku osiągaliśmy ledwo ponad 20 km/h!!!

Po przejechaniu kilkunastu kilosów zrobiliśmy dłuższy postój na posiłek i dalej w drogę. Jakieś 45 km od Łazorów Krzychu zaczął marudzić, że coś przeszkadza mu jechać. Przy najbliższym sklepie postanowiliśmy się zatrzymać i to sprawdzić.

- No rzeczywiście jest coś nie halo - powiedziałam po chwili oględzin.

Wyjęliśmy tylne koło i rozkręciliśmy piastę. Okazało się, że usterka była dokładnie ta sama, co u Stacha!!

- I co teraz????

Do domu około 35 km, ale rower nie przejedzie ani metra.

Zadzwoniłem po dziadka, a ten po jakiejś godzinie był na miejscu.

Reszta Equipy jechała w tym czasie do Sandomierza.

Na tym kończę swą relację, ponieważ nie dojechałem do końca na dwóch kółkach lecz wróciłem do domu autem razem z Krzychem i Dziadkiem.

Pozdro dla wszystkich napotkanych rowerzystów!!!!!!!!