Ehhhh...

Właśnie wszedłem do domu, urypany jak mongolski wydobywca uranu i śmierdzący jak jego muł. Ale z uśmiechem na opalonej jurajskim słońcem twarzy, bo było pięknie, lepiej niż być miało...

Oczywiście wszystko zaczęło się dużo wcześniej, bo już wiosną w głowie mojej i Piotra dojrzewał pomysł tej wyprawy. Zaopatrzeni we wszystkie możliwe przewodniki ułożyliśmy trasę, wiodącą od warowni do warowni. No i optymalnie dostosowaną do naszych środków transportu - czyli rowerków. Ale postanowiliśmy, że będzie nam towarzyszył cały czas w trasie samochód serwisowy - co jak się potem okazało, było pomysłem na wagę złota, ale, jak mawia Wołoszański, nie uprzedzajmy faktów. Ważne, że do wyprawy doszło...

Matki Boski Zielny.

Mamy pociąg do Częstochowy o 0:52, z niedzieli na poniedziałek. Stawiamy się w komplecie pod Mleczarnią - jest nas 10 osób: ja, FAramka, Stefan, Kasia, Lampart, Lewy, Damian, Cyryl, Adi i Młody (zawsze jest jakiś Młody :) Krótka odprawa i jedziemy na PKP w kolumnie pół-oświetlonej. Pozostałe dwie osoby, czyli Stachu i Piotr miały na nas czekać w Częstochowie w samochodzie serwisowym.

Żeby było od razu wesoło, na dworcu przyczepiło się do nas kilku szczawiowatych pseudoskinów, ale zostali przez nas olani. Zaczęli pokazywać "co to nie Oni", przeskakiwali przez torowisko, przy czym jeden tak wyrżnął łbem o szyny, że pewnie do dziś ma ślady :) Po pierwszym starciu z PKP, czyli po akcji załadowania 10 rowerów do pośpiecha, w naszą stronę pofrunął kamień, wybijając szybę w drzwiach pociągu. To mali-łysi zamanifestowali swoją siłę i potęgę.

Nie zrażeni tym incydentem kontynuowaliśmy naszą podróż w warunkach cyrkowych: rowery poustawiane w piramidy, wiszące na jakichś linkach - masakra... Jednak poprawialiśmy sobie równo humor zimnym chmielowym i innymi specyfikami - a gdy tylko ktoś się próbował przecisnąć przez naszą rowerową barykadę, krzyczeliśmy "matka z dzieckiem" i torowaliśmy drogę - wesoło było... Ale zdecydowanie odradzam podróż pociągami pośpiesznymi, jeśli musimy mieć pod opieką rowerek.

Docieramy do Skarżyska - tutaj przesiadka do osobówki, ale wcześniej 2 godziny noclegu na dworcu - umilamy sobie czas grą w skojarzenia - 20-minutowa rozgrywka poprawia nam humorki i pakujemy się do pociągu do Kielc. W osobówce jedzie się znacznie przyjemniej, jest sporo miejsca, mamy gdzie rozwalić cztery szanowne litery. W Kielcach szybka akcja i już siedzimy w trejnie do Częstochowy. Wszyscy się pospali - bo to noc - a Pan Konduktor przy tej okazji perfidnie nas skopał (na siedzeniach nóg się nie trzyma) - dla Pana gromkie DZIĘKUJEMY!!!

Masz ci, cyklisto, kiełbaskę...

Częstochowa - miasto, w którym Kmicic dzielnie łoił szwedzkie zadki, aż im się odechciało potopu. Na dworcu czeka na nas "Car Squad". Przebierka i oczywiście jak nakazuje wiejska tradycja - do McDonalda (czyli do Magdzi, Szkota lub Żyda - jak kto woli). Tam śniadanko i w trasę!!! Od razu wkraczamy na czerwony szlak rowerowy (uwaga do PTTK w Częstochowie - w mieście nie ma żadnych oznaczeń, ledwo trafiliśmy na szlak). Całość prowadzi Piotr - wręcz bezbłędnie - a trasa cudna - lasy, łąki, piachy - naprawdę ładnie... Ale po drodze psuje się Młodemu rower - wskutek czego musi dołączyć do Car Squadu.

Pierwszym przystankiem jest Olsztyn - piękny zameczek, olśniewająca baszta, ruinki - "nastroje jak w morde" - jak mawia Osioł :) Potem dalej w pedało, podziwiamy wszystko po drodze, docieramy do Bobolic i Mirowa - dwa piękne obiekty mało oddalone od siebie - Bobolice właśnie ktoś odbudowuje, więc radzę się śpieszyć, żeby zobaczyć je w obecnej formie. Nie było by ważne, gdybyśmy się nie rozdzielili i zgubili przy okazji - moja wina - cały czas jechałem ostatni, aby zgarniać owieczki, ale gdy raz tylko się bujnąłem, to Gruby i Lewy źle skręcili - więcej do takiej sytuacji nie dopuściłem.

Po Mirowie szukamy noclegu - Car Squad znajduje śliczne miejsce, ale my nie potrafimy do niego trafić. Przezornie narysowane przez nich na drodze strzałki wielkości mlecznej krowy mijamy jak pijany kret, wskutek czego nadrabiamy ponad 10 km (część pod zaj... górę!). Jednak wszystko kończy się jak w tanim amerykańskim filmie i docieramy nad piękne jeziorko, obok las, no po prostu extasa przez duże D. Rozbijamy namioty, krótka kolacja, dyskusja o pedałach i innych zwyrodnieniach, śmierci i wilkołakach i kima z rozpędu... Jedyny minus, to że przy parkowaniu uszkodzony zostaje rower Stacha - zahaczenie o gałąź robi z koła 8. Stachu musi jechać później na pożyczonym sprzęcie.

Wzgórza (bez) nadziei...

Kolejny dzień - Car Squad rusza z przytupem, a My powoli na zadaną trasę. Pierwszy przystanek wart uwagi to Morsko - ładnie, prężny ośrodek wypoczynkowy z zameczkiem i dobrym i tanim piwem - warto zahaczyć. Jedziemy dalej - docieramy dość ciekawym szlakiem do Ogrodzieńca - co tam jest, chyba tłumaczyć nie muszę. Pod zamkiem knajpa - żarcie dobre, chociaż drogie no i hordy wygłodniałych os. Ślemy kartki po znajomych i ruszamy dalej. Trafiamy do Pilicy, całkiem oczywiście nie zamierzenie - po prostu zabłądziliśmy i siłą rozpędu dojechaliśmy pod zamek (pałac) w remoncie.Ale nie zabytki nam utkwiły w pamięci w tym dniu. Dowiedzieliśmy się, dlaczego Wyżyna Krakowsko - Częstochowska jest nazwana wyżyną. pokonaliśmy 9 podjazdów, nazwanych przez nas roboczo "browarnymi". Każdy taki podjazd miał długość kilku kilometrów i dość mocne nachylenie, a że słońce nas nie oszczędzało i mieliśmy sakwy - to była istna droga przez mękę! Gdy dojechaliśmy do jednego z zamków, to nikomu się nie chciało nawet iść pod górę, żeby go zwiedzić. Jednak w końcu lądujemy u mojej Cioci (pozdro i dzięki za gościne). Tam rozbijamy namiociki za stodołą, dostajemy do dyspozycji kran a dziewczyny dostęp do ciepłej wody. Jest prąd (masowe ładowanie komórek), telewizor z igrzyskami, sklepy, ładne dziewczyny. Udaje się nam nawet kupić mleko prościutko od krowy (kupione od baby a nie od Mućki:), wskutek czego dostaję takiej sraczki, że zamieniam się wręcz w syfon :):) No cóż, żołądek miejski. Nadmienić muszę o gościnności miejscowych - baba od której braliśmy mleko zaprosiła nas do domu na śniadanie! Widział ktoś coś takiego u nas???

Były wzgórza - są i doliny...

No tak - dolina będkowicka - ale to na koniec dnia. Rano Kasia budzi się ze spuchniętym okiem - dziabnęła ją chyba jakaś osa albo inne ustrojstwo - natychmiat otrzymuje ksywę Kfazimodo (pisownia oryginalna). Początek spokojny - Rabsztyn, potem Pieskowa Skała (piękny zameczek), a już stamtąd Ojców i nocleg. Poszukiwania dały znakomite rezultaty - dzikie pole namiotowe za symboliczne "na flaszkę". Śpimy w odległości 20 m od wodospadu Szum z jednej strony, 20 m od skały Iglica z drugiej strony. Genialnie. Usypia nas spokojny szum wody, budzi niespokojny właściciel - po krótkiej dyskusji zostawia nas w spokoju. Rano rosa taka, jakby przez pół nocy padało. Pakujemy mokre rzeczy, bo musimy być wieczorem w Kraku.

Pomyleni jacyś...

Jedziemy na Kraków ("Kraków - dawna stolica Polaków") - oczywiście mylimy drogę (moja sprawka) i nadrabiamy ładne 15 km - ale na swoje usprawiedliwienie muszę dodać, że w pięknej okolicy żeśmy utkli, a w dodatku nie tylko ja optowałem za złą trasą. Jednak tego dnia popis życia dał Młody. Stwierdził, że jest tu gdzieś skrót, dzięki któremu nie będziemy musieli walczyć z mega podjazdem. Wszyscy go posłuchali, mimo iż do naszego celu prowadził szlak rowerowy z napisem "Alwernia 1" w całkiem przeciwnym kierunku. Krew mnie zalała. No ale może ma tym razem rację... Nie miał!!! Nadrobiliśmy 8 km, z czego 4 ruchliwą trasą, a i tak musieliśmy wyjechać pod pieprzony podjazd, tylko że z drugiej strony Alwerni!!! Wrrrrrr. Miał szczęście, że nie mieliśmy sił, żeby drania unicestwić. Z Alwerni do Kraku jedną ładną trasą - peleton się rwie, ale docieramy na miejsce. Oczywiście rynek i "Adaś", empik i PKP. Jak to w Kraku - czynna jedna kasa a ludzi ze 30 w kolejce. Jednak udaje się nam kupić bileciki i w trejna - humory dopisują, więc urządzamy w Kraku na głównym międzywagonową zabawę w berka :)

A i po drodze jest wesoło. Pani Kierownik Składu opierdziela co poniektórych, że "bez koszulki sięnie jeździ, bo to nie plaża", ponad godzinna gra w skojarzenia, w której to Lewy przegrywa z kretesem i szereg innyc atrakcji, z czterogodzinnym postojem w jakimś zapmnianym przez bogów i ludzi miejscu, poranny powrót do domu - w sumie 12 godzin w trasie.