Wyjechaliśmy jak zwykle z pod bramy. Cel wyjazdu całkiem ambitny, a mianowicie Bałtów - kraina dinozaurów. Zebrała nas się całkiem pokaźna gromadka, bo aż jedenaście osób. Jak się okazało w znacznej sile byli Piotrowie - sztuk cztery. Jak się rano dowiedziałem jeden z owych Piotrów przyjechał ze Stalowej Woli, czyli o wyczynach ekipy jest coraz głośniej w okolicy. Ruszyliśmy na trasę wczesną porą, bo już wpół do ósmej.

Mknęliśmy sobie fajnie, choć kawałek drogi polnej się trafił, a kurzyło się że ho ho. Trochę wiatr nam dokuczał, bo jak zwykle wiał nie z tej strony co trzeba, ale najtrudniejsze chwile zwłaszcza dla niektórych uczestników wycieczki dopiero miały nadejść. Na początek Damian chyba zostanie nieoficjalnym rekordzistą łapania kapci ( podobno cztery). Skończyła się nasza szalona jazda po polnej drodze i okazało się że złapał gumę. Niespodziewaną przerwę każdy wykorzystał na swój sposób. Doktor walczył z pyłem na swoim rowerze i sakwie. Pan Stachu zajadał się w najlepsze czereśniami od jakiegoś pobliskiego nieświadomego gospodarza. Rower naprawiono sprawnie i ruszyliśmy dalej, ale za kilka kilometrów znów postój spowodowany kapciem wprawdzie w drugim kole. Cześć została i pomagała naprawiać pechowy środek transportu, a my ruszyliśmy wolniutkim tempem naprzód. Doktor pożyczył pechowcowi pompkę, co jak się miało okazać później było dość istotne dla dalszego przebiegu wycieczki. Pogoda zaczęła nieco kaprysić, ale na szczęście skończyło się tylko na mżawce. Byliśmy podzieleni na grupki więc postanowiono, że się trzeba zebrać grupę w całość. Punktem zbiorczym był sklep w Wojciechowicach. Tutaj razem z Piotrem i Doktorem wcinaliśmy "kęski piwne", a w tym czasie ze swoją "ukochaną" walczył Stachu. Zaniemogła biedaczka i nie było wiadomo czy będzie zdolna do kontynuowania dalszej jazdy. Poszła koronka w tylnym kole, ale szczęście nam tego dnia sprzyjało. Dowiedziawszy się, że nie daleko jest mechanik Stachu zdobył nową koronkę przy wydatnej pomocy Lewego. Nastrój Stacha zmieniał się tutaj kilkakrotnie, oj przeszedł on trochę na tym wyjeździe ze swoją ukochaną. W międzyczasie dotarła ekipa łatająca dętki Damiana. Jak się miało niebawem okazać od tej ciężkiej pracy padła pompka doktora. Próby naprawienia skończyły się na zgubieniu jednej newralgicznej jej części i mimo usilnych poszukiwań nie udało się jej znaleźć ( nawet na dachu sklepu). Ten postój był naprawdę długi i mieliśmy spore opóźnienie. Zaczęto nawet rozważać możliwość rezygnacji z dojechania do Bałtowa, ale jednak przeważyła opcja kontynuowania dalszej jazdy do wyznaczonego celu, pomimo tych wszelkich przeciwności losu jakie nas tego dnia spotkały. Nareszcie fortuna trochę zaczęła nam sprzyjać i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozpogodziło się i swoimi promieniami słońce nas ogrzewało. Następne kilometry mijały spokojnie jechaliśmy przez lasy w okolicy Ćmielowa. Zrobiliśmy sobie następny postój gdzie jedliśmy "pędraki z drzewa sandałowego".

Dojechaliśmy do Bałtowa, turystów mnóstwo okazało się, że jest festyn. Miejscowość ta jest położona w całkiem ładnej okolicy lasów i większych pagórków nie brakuje. Czuć było ,że wkradamy się przecież już na tereny gór Świętokrzyskich. Postanowiliśmy, że zwiedzamy park jurajski, o którym tu i tam tyle się słyszało. Udało nam się wejść jako grupa zorganizowana, co zaowocowała zniżką. Park choć nie duży jest ładny i można po obcować z przodkami(:P), jest kilkanaście dinozaurów niektóre całkiem spore. Jedynym minusem było to że nie udało się tam nic zjeść. Każdy punkt gastronomii był okrutnie oblegany, ech a widziałem całkiem miłe pstrągi z rusztu. Jak zwykle zwiedzaliśmy park sprawnie, przecież trzeba jeszcze wrócić do domu. Ruszyliśmy więc niezwłocznie. Mieliśmy coś zjeść konkretnego po drodze, ale się nie udało. Wprawdzie zajechaliśmy do jednego dużego zajazdu hotelu restauracji, ale czekała na nas tam niespodzianka… nie było piwa!! Pani powiedziała, że to "klub dla młodzieży" i dlatego złocistego trunku tutaj nie dostaniemy.

Nieco zirytowani obrotem sprawy wyruszyliśmy dalej. Po konsultacjach z okolicznymi mieszkańcami mieliśmy ogólny zarys trasy powrotu. Na początek przyszło nam zdobyć jakiś okoliczny szczyt, całkiem wysoki był wyraźnie zapachniało górami, ale i parę zjazdów się trafiło. Następny postój następne konsultacje i tutaj wynikła pewna ciekawostka, że drogą która mieliśmy jechać może jest może niema tak do końca nikt nie był wstanie nam tego powiedzieć. Mogliśmy sprawdzić, ale bez szaleństw. Jedziemy dłuższą, ale pewną drogą. Udało nam się dojechać do głównej trasy Warszawa - Ożarów. Ta mało uczęszczana ścieżka rowerowa wiodła nas prosto do domu. Jechaliśmy bez większych przygód, jakieś postoje na złapanie oddechu. Na tej wycieczce można było zaobserwować dość ciekawe zjawisko było mianowicie dostatek map. Udało nam się przejechać około 120 kilometrów, czyli wynik całkiem dobry. Tak oto w dużym skrócie minęła nam niedziela.