A mianowicie to było tak:

Na wyprawie z Bike Equipą byłam pierwszy raz, więc nie spóźniłam się, żeby zrobić dobre wrażenie. FAramka akurat jadła śniadanie jak przyjechałam, a później jeszcze musiałyśmy czekać na Miśka, który (jak podjechałyśmy pod niego) to kończył kawę. Spóźniliśmy się pół godziny. Tu miałam okazję poznać członków Equipy (nie wszystkich) którzy zdecydowali się na mały wypadzik za miasto. A byli to – Stachu, Piotr, dziadziuś FA, FA, Lewy, Andrzej, Paweł, Kuba, Misiek, Jolka. W takim to składzie ruszyliśmy za przygodą :D:D:D

Ze względów bezpieczeństwa i czysto estetycznych na początku jechaliśmy bocznymi drogami, ale później czekała na nas wysiadłowska górka...

Droga minęła bez żadnych większych przeszkód (nie licząc pedała, który umyślił sobie odpaść a śrubka się zgubić). Ale na szczęście w Equipie są świetni mechanicy i ofiarodawcy swoich własnych śrubek, tudzież innych pokręteł i po czasie niedługim mogliśmy jechać dalej.

Zatrzymaliśmy się dwukrotnie przed sklepami, aby zakupić artykuły spożywczo-pitne i w ogóle sobie troszki odpocząć. Drugi postój bardzo się przydał (i to nie tylko dlatego że już nie mogłam), ponieważ szanowni panowie siedzący pod tymże sklepem powiedzieli nam jak dojechać na miejsce skrótami. A jak wiadomo skróty to jest to co nie tylko tygryski lubią najbardziej. Ale jeszcze wcześniej zakupiliśmy kiełbaski i pifko no i te dwie bułki, co sobie leżały samotnie... Niestety pani sklepikarka nie wiedziała co to Mountain Dew ani Powerade, no ale cóż... nie można mieć wszystkiego, a tym bardziej wymagać żeby wysoko pojęta cywilizacja była wszędzie. Byłoby nudno, a tak to można będzie wnukom opowiadać...

Gdy jedna część Equipy była zajęta zakupami, drugą zabawiał Stachu autentycznymi, błyskotliwymi opowiastkami o dwóch babach na rowerach. A sposób opowiadania wielce kunsztowny i plastyczny był.

Nie ociągając się dłużej wsiedliśmy na rowerki i popedałowaliśmy dalej pod górkę. Rzeczywiście skrót był przez leśne dróżki, gdzie mało się w piasku nie potopiliśmy, ale grzech nie skorzystać ze skrótu. Później było bardzo spokojnie i bez trudu (z drobną pomocą) dotarliśmy nad jezioro. Część męskiej Equipy od razu zaczęła pokazowe skoki do wody, które można podziwiać na zdjęciach zamieszczonych w galerii. Popływaliśmy sobie trochę dla ochłody, choć aż tak gorąco to nie było (i bardzo dobrze!!!)

Ogarnęło wszystkich takie lenistwo, ze nikomu się nie chciało wstać, żeby zorganizować jakie ognisko. W końcu dziadek FAramki poszedł po materiały palne, a Stachu wystrugał patyki na pieczenie kiełbasek. Pożywili się, poleżeli, popływali, poskakali, porobili zdjęcia i trzeba było się zbierać...

A jeszcze poznaliśmy pana wędkarza co nam powiedział, że to jezioro ma 48 głębokości (a stawialiśmy 30) i jakie ryby pływają w biedrzychowskich wodach. I to nie tylko o gatunkach, ale też że są taaaaaaakie...

No i ruszyliśmy z powrotem i się bardzo przyjemnie jechało, niewielkie wahania terenu i pogoda sprzyjająca. Dopiero się zaczęło dopiero gdzieś w okolicy Dorazu. Przy okazji tej górki to zaczęło tak wiać, ze mało do rowu nie wpadłam. Jechaliśmy w rozdrobnieniu grupkowym, ale wszyscy szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce (robiąc postoje na piciu), gdzieś koło 17.