Dzień 0. – 6 sierpnia

To była sobota. W niedzielę rano ServiceCar (z dwoma kierowcami – Stachem i Lampartem) wyjeżdżał już do Świnoujścia, więc trzeba było zapakować w niego toboły. Po upchaniu większości bagaży do Seicenta Piotra okazało się, że to naprawdę pojemny samochód, hehe. Jednak gdy w niedzielę rano dopakował się Lampart – zabrakło miejsca na rzeczy Krzycha (zaledwie jeden plecak + śpiwór). Co z tego wynika? ;)


Dzień 1.&2. – 7&8 sierpnia

Poniedziałek zaczął się już w niedzielę. Spotkanie pod Bramą Opatowską o 17.30, dojazd rowerami do Rozwadowa na stację PKP, zakupienie biletów, oczekiwanie na pociąg w pobliskiej pizzerii… Aż wreszcie wpakowanie się do pociągu, który jechał do Przeworska. Kiedy Equipa zorientowała się, że ten pociąg jedzie z Wa-wy (a więc przejeżdża i przez S-rz) myślałam, że nie przeżyję tego ich marudzenia. Btw: nie znam się na pociągach, jechałam przecież dopiero drugi raz – zlecanie mi ustalenia przebiegu podróży było naprawdę ryzykowne :)

Do Przeworska niestety nasze rowery musiały stać na korytarzu, na końcu wagonu. Ach, ta nasza polska kolej. Dobrze, że chociaż mieliśmy Equipowy przedział. Nieprzyjemna rzecz spotkała Krzycha, kiedy to konduktor sprawdzał bilety. Okazało się, że Krzychu nie ma podbitej legitymacji, a więc jego bilet ulgowy jest nieważny! Skończyło się na straszeniu karą w wysokości 115zł. (Krzychu rozwiązał problem na najbliższej stacji PKP)

W Przeworsku mieliśmy ok. 30min do następnego pociągu –do Wrocławia.
Kiedy nadjechał, konduktor kazał nam się wbić z rowerkami do wagonu pierwszej klasy, a pojazdy ustawić w przedziale! My natomiast zajęliśmy drugi, gdzie miło spędziliśmy ponad 7 godzin...

(Nie)stety – spóźniliśmy się na kolejny pociąg. Po zbesztaniu PKP, Piotr porozmawiał z miłą panią w kasie, która doradziła pociąg prosto do Świnoujścia, odjeżdżający za 1,5h, jednak jadący przez Zieloną Górę! No cóż – nie było innego wyjścia. Mieliśmy chociaż czas na wszamanie śniadanka. Aha, i pamiętajcie: po dworcu PKP nie jeździ się rowerem, gdyż grozi to mandatem 100zł... Całe szczęście nie zapłaciliśmy takiego majątku z Lewym – panowie policjanci mieli akurat dobry dzień :))) UFF… Hehe.

Pociąg odjechał jakoś przed 8. Tłukliśmy się do 17 przez całą zachodnią Polskę. Żadnych dłuższych postojów, niewygodne siedzenia, które służyły za łóżka po nieprzespanej nocy – za to, uwaga, wagon rowerowy! Wreszcie! Uznaliśmy, że to w sumie dobrze, że nie zdążyliśmy na tamten pociąg.

O w/w godz. 17 ServiceCar odebrał nas ze stacji w Międzyzdrojach. Czyli skromnie naliczając – nasza kompletna podróż nad morze trwała prawie dobę!
Od razu ruszyliśmy w trasę. Stachu z Lampartem mieli poszukać w tym czasie noclegu w Dziwnowie. W Wisełce, przed Kołczewem, zboczyliśmy z głównej drogi na koszt wizyty na plaży. Wpadliśmy tam z rowerami i... od razu do wody, śpiewając "Flaga na maszt – Bałtyk jest nasz!" :)
W Dziwnowie rozbiliśmy obóz na pierwszym campingu z lewej strony. Wtedy też okazało się, w jakim stanie są namioty i jakie będą w nich składy (czerwona kartka dla MacD.).
Nie wiem, jak innym, ale mnie było cholernie zimno tego wieczoru, w dodatku byłam zmuszona wziąć chłodny prysznic… :( Byłam zmarznięta i zmęczona, jednak nie mogłam przepuścić i poszłam na plażę – towarzyszył mi Lewy. Po powrocie poszłam od razu spać, z myślą, że pozostała część Equipy bawi się na sąsiednim dancingu (a był tam tylko Stachu z Jolką).


Dzień 2. – 9 sierpnia

Hm, jak dla mnie najfajniejszy dzień wyprawy. Pobudka – słoneczko ładnie świeciło (szkoda, że za drzewami, no ale takie miejsce wybrali poprzedniego dnia kierowcy ServiceCara), poza tym już mi nie było zimno – za to bolała głowa :( Dołączyłam więc do Piotra i Amry, którzy szli do sklepu, i zakupiłam co trzeba; nie, nie piwo - ibuprom. Wyruszyliśmy zaraz po śniadanku. Samochodem pojechał Piotr.

Pierwszy postój mieliśmy bardzo wcześnie, ponieważ chwilę po wyjeździe z campingu natrafiliśmy na most zwodzony, który akurat pokazywał co potrafi ;)
Natomiast dłuższą przerwę zarządziliśmy w Niechorzu. Niektórzy zjedli po gofrze, inni wypili MountainDew… Ale wszyscy pojechaliśmy obejrzeć latarnię morską.

Z Niechorza wyjechaliśmy do Pogorzelicy, żeby nie jechać drogą główną (dużo dłuższą). Jadąc przyjemną wypłytowaną drogą leśną natrafiliśmy na przeszkodę w postaci „military area”. „Nie można lasem? Jedźmy plażą!” Ale Stachu zarządził powrót. Całe szczęście udało mi się znaleźć towarzyszy chętnych przygód (pozdro 4 Lampart & Krzychu). Skręciliśmy więc z drogi w stronę lewą – gdzie miało być morze (według naszych obliczeń). Nagle przed nami pojawiło się niewysokie wzniesienie, za którym mogła być plaża ;) Lewy został wysłany na zwiady. I tutaj doskonale pasuje cytat z filmu „Chłopaki nie płaczą”: „- Są bunkry? – Nie, ale też jest zajebiście!”. Ze 3km większość z nas jechała samusieńkim brzegiem morza, jednak kolejne 5km szliśmy – ciągle z wiatrem wiejącym w plecy :)

W końcu dotarliśmy do zejście z plaży. Leśną drogą dojechaliśmy do Mrzeżyna, a następnie ancfaltówką do Dźwirzyna – gdzie czekał na nas Piotr z rowerkiem.
Zjedliśmy tylko frytki, wierząc Piotrowi na słowo, że na znalezionym przez niego campingu jest tani i dobry bar. Lecz po drodze mieliśmy jeszcze Kołobrzeg (duzie miaśta sią beee). Udało nam się przebić do portu, gdzie chwilę posiedzieliśmy, i ruszyliśmy w stronę Ustronia Morskiego.

Przyznam szczerze, że przed samym miejscem docelowym zaczęłam wymiękać. Jednak ożyłam po sytej kolacyjce i ciepłym (ha!) prysznicu. Co wieczorem? Impreza disco polo ;) Pierwszy ruszył do zabawy Krzychu – kiedy usłyszał swoją ulubioną piosenkę o pszczółce Mai. Później nawet udało nam się wyciągnąć na parkiet Stacha, który pokazał urlopowiczom jak się bawi Sandomierz :)


Dzień 3. – 10 sierpnia

Zbudził nas wiatr, trzęsący namiotami. Brr, zimno. Ale skoro nie pada – można jechać! Za kierownicą ServiceCar’a tym razem Galfa. A my, po zakupieniu kartek etc, pomknęliśmy drogą wzdłuż morza. Po drodze zboczyliśmy na moment nad morze, by z bliska pooglądać olbrzymie fale tuż przy ujściu małej rzeczki.

Po przejechaniu paru km leśną dróżką odpoczęliśmy przy latarni morskiej w Gąskach. Natomiast w Mielnie wreszcie nad morzem zjedliśmy rybę :) Nasza dalsza droga prowadziła między morzem z lewej strony, a jeziorem Jamno z prawej. Ładne widoki, jednak w Łazach musieliśmy odbić na południe, bo musieliśmy objechać kolejne jezioro – Bukowo. Pewnie gdybyśmy poszli parę km plażą byłoby szybciej, ale pogoda na to nie pozwoliła – wiało coraz mocniej (chwilami to wiatr kierował rowerem…). Minęliśmy Dąbki mknąc w stronę Darłowa – gdzie mieliśmy spotkać się z Galfą.

Kiedy Paweł do nas dołączył i oznajmił, że mamy jeszcze ponad 20km do przejechania do punktu docelowego, postanowiliśmy zrobić tylko jeden mały postoik za Darłowem.
Niestety, szefowa knajpki, do której podjechaliśmy, nie miała nam nic do zaoferowania – byliśmy zmuszeni jechać dalej :( Przystanęliśmy dopiero w Drozdowie na odbitce z drogi głównej. W sklepie było tak miło i ciepło, że nie chcieliśmy stamtąd wyłazić, w dodatku zaczęłam padać… No ale cóż – trzeba było dojechać Jarosławca!

Padało coraz bardziej, a my jechaliśmy – to w górę, to w dół (a nad morzem podobno jest płasko!). Po rozbiciu namiotów zjedliśmy pyszny obiad w tamtejszej knajpie i poszliśmy na spacer nad morze. Właściwie to nie schodziliśmy na dół (wybrzeże klifowe), tylko z wysokości podziwialiśmy bałwany i fale obijające się o kamienny brzeg. Piotr, Lampart i Krzychu zaryzykowali zejść na plażę, a my – reszta – wróciliśmy na camping. A raczej tylko ja i Lewy, bo pozostali poszli zwiedzać miasto. Podobno przy wejściu na plażę spotkali się z „odważną trójką”, poszli na gofry, kupili dresy etc. ;) Ja tam nie wiem – usnęliśmy z Lewym chyba już ok. 21...


Dzień 4. – 11 sierpnia

Wczesnym rankiem obudziły mnie rozmowy na temat czapki Stachy, która pod osłoną nocy bardzo się zmieniła ;)))
Pogoda paskudna: wieje, leje – nie jedziemy! Hm. Nie to nie. Wszyscy pochowali się w namiotach i tam siedzieli, dopóki nie zarządzenie Piotra, że chyba jednak musimy ruszyć w drogę. Najwyraźniej żółto-niebieski namiot tego nie usłyszał, trzeba było pomóc im w pobudce i zarazem składaniu namiotu (poprzez wyciągnięcie wszystkich śledzi).

Wyjechaliśmy ok. 12, a więc z baaardzo dużym poślizgiem, a planowana trasa na czwartek nie była za ciekawa… No nic, ja narzekać nie mogę – jechałam tego dnia ServiceCar’em :) Towarzyszył mi obywatel Lewy.

Niestety nie udało nam się znaleźć tajnej, skrótowej drogi do Ustki i musieliśmy jechać główną. W w/w mieście trochę się pokręciliśmy zanim udało nam się znaleźć miejsce do zaparkowania. W oczekiwaniu na Equipę studiowaliśmy mapę i trasę z Ustki do Łeby. Nie wydawało się za ciekawie – dla rowerzystów. Po dotarciu reszty Equipy przespacerowaliśmy się kawałkiem promenady. Piotr ze Stachem nawet dorwali pirata, z którym pyknęliśmy sobie foto.

Dostaliśmy z Lewym zadanie – znaleźć nocleg, możliwie jak najbliżej jeziora Łebsko. Niestety ujeździliśmy się bez skutku. Kiedy dotarliśmy do Łeby i tam znaleźliśmy camping (bo co za problem w Łebie znaleźć…) dostaliśmy wiadomość, że mamy wracać, do Kluków (zachodnia strona jeziora), czyli jechać znowu jakieś 60km… Eh. Mieliśmy już serdecznie dość jeżdżenia samochodem.

Okazało się, że Stachu uszkodził sobie ścięgno, nie może jechać dalej. Piotr połaził, poszukał i zakwaterował nas w… stodole! Myślę, że to był najciekawszy nocleg podczas całej wyprawy. Bidna kobiecina z czwórką dzieciaków na początku trochę się bała, ale w końcu pozwoliła spać na „piętrze” stodoły. Zgodnie zrzuciliśmy się po piątaku dla kobiety.
Kluki – mieścina bez sklepu. Znów musiałam wsiąść do ServiceCar’a i tym razem z Lampartem pojechaliśmy do sąsiedniej wioski po asortyment nierzadko monopolowy.

Kiedy wróciliśmy usłyszeliśmy plan wieczoru: nic już nie jemy, kładziemy się w śpiworach, spijamy co mamy, gramy w skojarzenia i o 22 – cisza nocna. Pfff... ;) Dobrze, że we wsi był BAR. Szybko się do niego udaliśmy – ja, Lewy i Amra. Prawie zamknięty, jednak miła pani zrobiła nam 3 hamburgerki. Po powrocie do stodoły zaczęliśmy realizować „plan wieczoru”...


Dzień 5. – 12 sierpnia

Eh, całą noc kapało na mnie z dachu. Nie wyspałam się, dlatego już przed 7 zrobiłam Equipie pobudkę. Ciężko było, ale wszyscy wstali. A Piotr przyrządził pyszne śniadanko – jajecznicę z cebulką! Mniam. To miło ze strony Galfy, że zrzekł się swojej porcji dla mnie :)

Podejrzewam, że to po takim sytym posiłku dałam radę przejechać pierwsze 2km przez bagna. Tzw. Niezły hardcore ;) Odpoczęliśmy na drewnianym mostku, który – sądząc po wyglądzie – przeżył obie wojny. Nadal było pochmurno i dalsza droga (mimo, że po płytach) wcale nie wydawała się lepsza. Chcieliśmy dotrzeć żółtym szlakiem rowerowym do Łeby, jednak trochę pobłądziliśmy. Więc gdy tylko natrafiliśmy na cywilizację, zapytaliśmy o drogę. Niedługo potem wyszło słońce (!), a my zjechaliśmy wreszcie na ancfalt.

Prostą drogą gnaliśmy do Izbicy, gdzie zarządziliśmy postój przy sklepie. Dalsza droga wiodła przez las, a dokładniej Słowiński Park Narodowy. Przejechaliśmy Żarnowską, a drogą główną pomknęliśmy w kierunku południowym – do Steknicy.

Dłuższy postój – na obiad – zrobiliśmy w Serbsku. Ja nie wiem, co złego jest w tostach z ananasem? Przynajmniej najadłam się bardziej niż chopaki tymi sześcioma pierogami, co kosztowały tyle, że za jednego płacili ponad 1zł ;) Dostaliśmy cynk od Stacha i Lamparta, że znaleźli fajny camping we Władywostoku i już rozbijają namioty. Eh, więc jednak trzeba jechać aż tam... (w planach był nocleg gdzieś wcześniej, zważywszy na długą trasę dzienną) Ale jak mus, to mus.

Błądziliśmy po lesie, po polach, aż wreszcie dotarliśmy do Sasina, skąd - drogą ancfaltową – do Choczewa. Króciutki postoik i wio w trasę! Pędziliśmy niczym wiatr – prawie ciągle 30km/h! Chwila odpoczynku w Żarnowcu przy jeziorze i dalej z wiatrem. W Minkowicach na zakręcie zatrzymaliśmy się na drugi obiad w knajpie, która mi wyglądała na taką co pamięta lata ’70 :) Jedzonko pycha, miła obsługa. W międzyczasie Piotrowi przypomniało się jak ostatnio robił kotlety mielone. I tak się wczuł, kiedy tłumaczył jak mieszał mięso, że niefortunnie przewrócił szklanicę… Nieszczęsna oczywiście się potłukła. Ale cóż zrobić.

Przejeżdżając przez Karwieńskie Błota znaleźliśmy z Krzychem miejsce, gdzie n lat temu byliśmy na kolonii. Mało się zmieniło. A i Karwia ta sama... :)
Po drodze do Jastrzębiej Góry zatrzymaliśmy się na małe conieco - czyli ToiToi’a, hehe.
Będąc na Rozewiu nie mogliśmy nie zrobić sobie pamiątkowego zdjęcia w powszechnie znanym miejscu. Stamtąd już blisko na nasz camping...

Camping najfajniejszy ze wszystkich i godny polecenia (www.pomaranczowe.pl). Zastaliśmy nasze namioty rozłożone, wysuszone – tylko się wprowadzić. Ach, jak ja lubię ciepły prysznic po przejechaniu 100km! :)
W ogóle to podoba mi się Władysławowo. Doszłam do tego wniosku, po spacerze, jaki odbyliśmy z Lewym. Łażąc tak po miasteczku spotkaliśmy nawet Rybę :)
Za to plaża we Władysławowie nie umywa się do tej, którą leźliśmy drugiego dnia!

W drodze powrotnej na camping spotkaliśmy siedzących na ławeczce Lamparta i Krzycha. Poinformowali nas o niezłej imprezie, jaka odbywa się w namiocie Carlsberga na naszym polu namiotowym. Rzeczywiście – fajnie było. Szkoda tylko, że zmęczenie wzięło górę i musiałam położyć się spać :(


Dzień 6.&7. – 13&14 sierpnia

Wyjątkowo nie chciało mi się wstać. Jednak starszyzna zarządziła natychmiastowe spakowanie ServiceCar’a i wyjazd z campingu – śniadanie zjemy w knajpie we Władysławowie. Znaleźliśmy takową dopiero pod koniec miasta (zapewne ze względu na dość wczesną godzinę). Menu skromne, jednak posiłki konkretne.

Trasa na Hel to najlepsza droga dla rowerzystów na całym wybrzeżu – prawie przez całą mierzeję ścieżka rowerowa. Spotkaliśmy nawet parking rowerowy!
W pewnym momencie jazdy Lewy odłączył się w celu postoju na sikorskiego, reszta Equipy – kawałek dalej, na pamiątkowe foto. Jednak Lewy, pragnąc nas dogonić, tak depnął, że nawet nie zauważył, jak odpoczywaliśmy po prawej stronie… (chwilę później się zorientował, całe szczęście)

Na dłuższy odpoczynek zatrzymaliśmy się trochę dalej (nie pamiętam już, czy to była Jurata, czy Jastarnia). Przez 20min gościliśmy się w knajpie, którą początkowo uznaliśmy za zamkniętą (drzwi zastawione krzesłem). Muszę przyznać, że serwują tam najlepsze piwo z sokiem jakie dotąd piłam :)

Tuż przed samym Helem zaczęła się droga mniej przyjemna – główną drogą (wąska, kręta…). Naprawdę ucieszyliśmy się, kiedy wreszcie dojechaliśmy do stacji PKP. Tam też zresztą spotkaliśmy się ze Stachem i Lampartem, którzy nas wyprzedzili ServiceCar’em.
Po zakupieniu biletów i pożegnaniu się z Piotrem i Stachem, którzy wracali samochodem do Sandomierza, udaliśmy się na zwiedzanie miasteczka.

Spędziliśmy tam ok. 6h i już naprawdę zaczęło nam się nudzić. Bo przecież ile można jeździć/łazić między straganami czy siedzieć w knajpce przy latarni jedząc łososie? Ale chociaż wreszcie miałam czas na wypisanie pocztówek :)
Pociąg powrotny (prosto do Rozwadowa!) odjeżdżał o 19.31. Pech chciał, że akurat wtedy wyszło słońce… Pociąg załadowany po same brzegi; dobrze, że nie trzymaliśmy się pierwotnego planu i nie jechaliśmy do Gdańska na stację PKP. Podróż jak to podróż – minęła nam na czytaniu wcześniej zakupionych czasopism, graniu w skojarzenia i skubaniu słonecznika.
Ok. 2 zauważyliśmy z Krzychem, że Lampartowi urósł WONS. Co dziwniejsze, był tylko z prawej strony, a godzinę wcześniej jeszcze go nie miał! ;)

Nieciekawa rzecz spotkała nas w Lublinie. Nagle okazało się, że nasz wagon będzie odpięty i musimy się z niego ewakuować. A konduktor na Helu powiedział, że spokojnie dojedziemy nim do samego Rozwadowa… Podróż po zmianie miejscówki nie była już tak przyjemna. Nie było dla nas wolnego przedziału, musieliśmy ponad dwie godziny koczować na korytarzu :(

Do Stalowej Woli dojechaliśmy ok. 8.20. Byłam naprawdę zmęczona po nieprzespanej nocy i gdyby nie mój tatuś, to chyba nie dotarłabym do domu… Respekt dla Amry, Galfy i Krzycha, którzy dojechali do S-rza rowerami... :)