Dokładnie dzisiaj zostałam mianowana Press’em Equipy, a to zobowiązuje do pisania relacji. Odganiam więc upierdliwego lenia i skrobnę parę zdań o wyprawie nad Balaton...

Spóźniłam się jak zwykle. Oj, zaspało mi się. I gdyby nie Amra, to pewnie wycieczka odbyłaby się beze mnie. Ba, nawet nic nie jadłam, bo ponoć na czczo to niezdrowo.
Od paru niedziel mamy w planie wyprawę do Bałtowa (w sumie nie wiem: po co, skoro już raz byliśmy i wcale nam się nie podobało aż tak, żeby wracać – tym bardziej katując się w taki upał przez 120km). Całe szczęście nie było sprzeciwu wobec pomysłu spędzenia czasu nad jakimś bajorkiem. Padło na... właściwie to nie było pewne, dokąd jedziemy – ale na Koprzywnicę.

W składzie jedenastu rowerzystów i trzech rowerzystek wyruszyliśmy o 9.15 w trasę. Oczywiście standardowa pokazówa przez Stare Miasto, po czym z wiatrem popędziliśmy Krakowską. Wiadome jest, że unikamy długich dystansów na głównej drodze, więc skręciliśmy na Koćmierzów. Na kawałku Sandomierz-Koprzywnica nie stało się nic godnego uwagi (nawet żadnego postoju), no może poza dołączeniem Lewego, który dziwnym trafem też zaspał :P

Pierwszy postój urządziliśmy na Rynku w Koprzywnicy. M.in. trwała tam dyskusja nt funkcjonalności aparatu Piotrka. Gdy mieliśmy odjeżdżać, okazało się, że przy rowerze Ani (córki pani Ewy) łańcuch jest źle zamontowany. Nie znam się, ale pewnie był założony na lewą stronę :P Oczywiście nasi dzielni menszczyźni zaraz to naprawili...

Mniej więcej od Krzcina rozpoczęła się lekka kłótnia o drogę i prowodyra. I właściwie utrzymała się aż do samego promu w Otoce, na który dotarliśmy w okrojonym składzie (Piotr z p. Jackiem pognali przez most w Nagnajowie). Ok. godziny tysiąc dwieście odpoczywaliśmy na Rynku w Baranowie Sandomierskim. Chwilę przed odjazdem w dalszą trasę (nad bajorko koło Padwi Narodowej) wybrano przewodnika stada, ale to nic nie dało, bo już po jakichś 10km pomyliliśmy drogę. Mapowy Piotrek sprowadził nas jednak na dobrą. Niedługo później dojechaliśmy do Wojkowa – czyli naszego miejsca docelowego.

Bajorko jak bajorko – zapewne dzięki wdzięcznej i marketingowej nazwie „Balaton” przyciaga tłumy ludzi. Przez to nie jest za czyste (oj, taka tam mała antyreklama), a do tego „nie strzeżone” a płatne od głowy 3zł. Dołączam się do wujka Stacha, który stwierdził, że można wypocząć bliżej i za friko (chyba miał na myśli Nowiny, bynajmniej ja je mam). Ale nie ma to jak poznać nowe miejsce, ha. Co prawda po dojechaniu tam okazało się, że połowa naszego peletonu „już kiedyś tam była”, to jednak nikt nie wiedział po drodze, co to za miejsce :P

Każdy woli w taki upał siedzieć nad wodą, a właściwie „we wodzie”, to i nam szkoda było i żal odjeżdżać. Ale czas naglił. Tym bardziej, że wg obliczeń naszej ekipy logistycznej mieliśmy do pokonania jeszcze 60km (do Wojkowa wyszło nam 55km).

Trochę pokrążyliśmy bocznymi drogami, przejechaliśmy przez Skopanie (gdzie spotkaliśmy się ze zmotoryzowanym mężem pani Ewy) i wpadliśmy na główną drogę -> Wisłostradą pomknęliśmy w stronę Tarnobrzegu. W Nagnajowie odłączyła się trójka Tych CoZawsze Im Mało Kilometrów (PiotrekCh, Fuji i p. Jacek), pojechali na Chmielów-Cygany-Stale. Na trasie Skopanie-Sando mieliśmy jedynie chwilowy postój przy „machowskim morzu” (jak ktoś ma na sobie koszulkę moro to na bank jest z wojska). Jadąc z TBG testowaliśmy też nową ścieżkę rowerową...

Pierwszy postój w naszym rodzinnym mieście urządziliśmy przy PKP. Drugi – prawdopodobnie w Ogródku Piwnym na Zamku. Nie wiem, bo nie chciało mi się wyjeżdżać pod górę i pojechałam prosto do domu :P

Reasumując: fajna 100km wycieczka, ale powrót z Wojkowa dość męczący – z powodu bijącego z każdej strony (również od alfaltu) gorąca...