Wycieczka szlakiem bitew z Tatarami musiała zawierać punkt w postaci krótkiej prelekcji o wzgórzu Salve Regina, oczywiście odbytej w tym miejscu. Z dwóch opcji wybrałam tę "plakatową" - Marek J. poprowadzi peleton w wyżej wymienione miejsce na początku wycieczki. Więc chwilę po godzinie 9 samotnie wdrapałam się z rowerem pod Salve i czekałam. Czekałam. Czekałam aż "Dziabąg dokręci komuś sutki" wg smsa Ordosa. Przy pomniku spotkałam pana wujka Adama na porannym spacerku. Pewnie gdyby nie on i jego lornetka, to bym siedziała tam do południa - wypatrzył mi grupę cyklistów na dróżce prowadzącej do Kobiernik. Znaczy: opowieść o Tatarach i wzgórzu Salve Regina żądni wiedzy na temat mongolskich najazdów w XIIw. słuchali w pewnej odległości, zapewne, żeby lepiej widzieć obiekt. Popędziłam więc w ich stronę dobrze znanym mi skrótem (nie, nie przeprostką) i dołączyłam do grupy jako trzynasty uczestnik wycieczki PTTK.

Trasa prowadziła czarnym szlakiem - Kobierniki, Milczany. Dalej polną drogą, oczywiście kurzącą się niemiłosiernie, którą miałam przyjemność jechać pierwszy raz. Tak - przyjemność, mimo narzekania na brak asfaltu. Tutaj, pośród sadów, zatrzymaliśmy się w celu obejrzenia kopca Kwacała (okolice Złotej).

Kolejny postój odbył się w Wielogórze, gdzie zakupiliśmy prowiant na ognisko ("laskę kiełbasy, proszę!" i tak z 10 razy). W ogóle w tej miejscowości chyba też byłam pierwszy raz (kto by pomyślał: tyle lat już jeżdżę po okolicy!). Za to Świątniki już kiedyś przejeżdżałam, nawet rowerem. Za Węgrcami Szlacheckimi spotkaliśmy gnającego w przeciwną stronę kolarza Nikitę, przez to czekaliśmy na Dziabąga, który uciął sobie z nim krótką pogawędkę. W Ossolinie mieliśmy dwa postoje, co prawda nijak związane z tematem wycieczki, jednak w ciekawych miejscach. Pierwsze z nich to oczywiście ruiny zamku Ossolińskich na czele z arkadą mostu - jedyną pozostałością; drugie - kaplica "Betlejemka".

Po kolejnym etapie jazdy znaleźliśmy się w Goźlicach, na skrzyżowaniu przy cmentarzu. Tam też (oprócz posłuchania historii) spotkaliśmy wędrowca, próbującego opchnąć nam dwie skakanki. A akurat tak nam się chciało skakać po tych ciągłych podjazdach i zjazdach, że... podziękowaliśmy. Wg przewodnika mieliśmy jakieś pół godziny do obozowiska, a w rzeczywistości dojechaliśmy tam w niecałe 5min. Od naszej (mojej) ostatniej wizyty miejsce uległo znacznym zmianom, na lepsze (porządeczek). Jedynie w oczy kłuła rozwalona drewniana ławka (która poszła na opał). Czas rozpalania ogniska również został mocno przesadzony - Dziabąg rozpalił je 5 razy szybciej niż się spodziewaliśmy. Czas przy ognisku minął przy muzyce biesiadnej, którą Kacper P. włączył z plejera mp3 z głośnikami, czym wzbudził furorę nie tylko u Dziabążka.

Z Goźlic do Kleczanowa dostaliśmy się w większości polnymi drogami, przejeżdżając prawdopodobnie przez Sternalice i na pewno przez Usarzów. Oczywiście w Kleczanowie postój pod sklepem z huśtawką, która tym razem została przez nas nieruszona (oj, zabrakło Piotra). Dalsza trasa prowadziła drugą stroną krajówki nr 77 - pola, sady, wąwóz, Zagrody, Dacharzów, Radoszki (ostatni postój w sklepie i rozmowy o Ukrainie), radary i Sandomierz. Do miasta wjechaliśmy od strony DK77, a nie jak sądziłam - od drogi ożarowskiej (co było kolejnym plusem wycieczki, znów poznana nowa droga!).

Ku uciesze wszystkich - przewodnik znów się przeliczył, tym razem w kwestii długości trasy. Wyszło trochę mniej niż miało być, ale nikt z tego powodu chyba nie płakał; wystarczy, że na trasie nasze nogi odczuły natężenie górek i podjazdów :)