Wrzesień - koniec wakacji czy też "wakacji", na niedzielnej wycieczce powinny pojawić się tłumy urlopowiczów powróconych z Beskidów, Albanii, pielgrzymek i innych nierzadko ciekawych. Powiedzmy, że tak też się stało, mimo absencji większości cyklistów z Equipy (wyjątkowo nikogo nie skarcę, hehe). Ku mojemu zaskoczeniu na ponad stukilometrową wycieczkę w lasy niżańskie zdecydowało się aż TUZIN odważnych (plus trzech kolarzy, ale to się nie liczy, bo co to dla nich 100km; zresztą dojechali do nas "dopiero" w Nisku).

Wyjechaliśmy spod Bramy po wybiciu kwadransa (zapewne studenckiego), zresztą skoro Ordos i ja dotarliśmy, to nie było już na kogo czekać. Pierwsze COŚ - Browarna, której powinni zabronić ze względu na tony potłuczonych szkieł. Chyba, że to tak po sobocie...?
Do Radomyśla wręcz pędziliśmy, co nie było najszczęśliwsze - grupa rozciągnęła się gumka w starych majtkach. W Skowierzynie napotkaliśmy grupę Salve Regina, której to członkowie naprawiali właśnie jakąś rowerową usterkę. Porozmawiać o niej mieliśmy okazję pod sklepem w wyżej wymienionym Radomyślu, gdzie oczywiście przystanęliśmy na pierwszy postój z Frumencikiem.

Droga do kolejnego przystanku, znaczy sklepu w Pysznicy bądź parkingu dla niepełnosprawnych (niekoniecznie rowerzystów) po drugiej stronie ulicy, minęła na rozmowach w parach i w ogóle jeździe w zwartej grupie, czy jak to woli Stachu - w, za przeproszeniem, kupie. W tym czasie miałam okazję na własne uszy usłyszeć o planach miksowania trekkinga z MTB przez Fuji'ego (który idzie w ślady Stacha i Dziabąga, młody mechanik nam rośnie!).
W Pysznicy wywiązała się dyskusja i problem dnia: czy już tutaj kupujemy kiełbasę na ognisko ("to będzie ognisko?!"). A w ogóle to jeśli ktoś nie jada kiełbasy, to co ma począć bidula? Zorganizować sobie KABACZKA! Paweł szarpnął się i zadeklarował kupno musztardy - za dużo miał pieniędzy (a trzeba było je przepić, a nie oddawać, eh).

W Zarzeczu przystanęliśmy na krzyżówce, wg smsa od Kamila - tam mieliśmy czekać na niego i seniora. Okazało się (w następnym smsie), że właśnie są na "radzie". Gdyby nie Ordos, to nie wpadlibyśmy tak szybko na to, że chodzi o niżańskie rondo vel rądo :P Pomknęliśmy więc w stronę Niska, zostawiając za sobą remontowaną między Zarzeczem a mostem na Sanie drogę.
W Nisku napotkaliśmy najpierw Nikitę, później, już wyjeżdżając z miasta, Kamila i jego tatę.

Dalsza trasa prowadziła przez tytułowe niżańskie lasy - bite 8km prostą, całe szczęście wyasfaltowaną (w końcu wojewódzką) drogą - do Przyszowa, skąd udaliśmy się do Rudej na dłuższy odpoczynek. Stała miejscówa - między Łęgiem a Zajazdem; trawka, ławeczki, miejsce na ognisko, a nawet boisko do siatkówki (no to akurat nie było nam niezbędne w zaistniałej sytuacji). Właśnie - ognisko. Nie wiem, KTO je wymyślił, doszły mnie jedynie słuchy, że z powodu nieobecności Dziabąga rozpalaniem zajmie się Fuji. Czego niestety nie uczynił, tłumacząc się pilną potrzebą wizyty w sklepie. Tak więc ostatecznie kiełbasa została pożarta na surowo, ale za to z keczupem i musztardą. Podejrzewam, że Paweł ładnie uśmiechnął się do pani w sklepie w Pysznicy, gdyż ponieważ do zakupu dołożyła mu patyczki do musztardy - mogliśmy więc w cywilizowany sposób nie maczać połowy laski w słoiku. Po obiedzie przyszła chwila relaksu. Spędziliśmy ją na zażartej dyskusji na temat logo na koszulce Aliny. Wg Iwony czarny ludek prezentuje sport "chodzenie o lasce". W międzyczasie Paweł naprawiał pedała, z którym wcześniej został w tyle. Okazało się bowiem, że specjaliści z ME założyli pedały na odwrót - barbarzyńcy!!!

Jak to zwykle bywa - w końcu nadejszla chwila odjazdu i zaraz słychać było kilkoma głosami wręcz wyjękiwane "oJezu!", co było skutkiem zapomnienia przez zadki kształtu rowerowych siodełek. Zgodnie (niewiarygodne!) ustaliliśmy, że ominiemy leśną, piaszczystą dróżkę do Krawców na rzecz odwiedzin Stalowej - znaczy jazdy ganz po asfalcie. I znów 8km lasem, lasem, lasem... a następnie jeszcze 7 kolejnych - do Jamnicy. Najbardziej zachwycony trasą był Ordos, który wyznał, że nigdy nie jechał lepszą polską drogą. Nowiuśki asfalt robi swoje.

Ostatni już postój uskuteczniliśmy w Grębowie, gdzie do sklepu spóźniliśmy się jakieś 15min - wzięły i zamkły. Podczas krótkiej posiadówy na ryneczku Iwona uczyła pozostałych slangu młodzieżowego, skupiła się głównie na używanych przez dziewczyny określeniach facetów, a Daśka stwierdziła, że Stachu to zakalec a nie ciacho.

Z grębowskiego rynku do domu Stacha jest dokładnie 19600m, zupełnie jak pod sklep w Radomyślu. Więc po jakiejś godzince byliśmy w Sandomierzu. W Sokolnikach minął nas fotografujący Paweł, który z powodu problemów, że tak się wyrażę, pedalskich, zmuszony był wracać samochodem, a nawet busem! Peleton znów się rozciągnął, żeby na ul. Flisaków "wziąć się w kupę" (mniej więcej pod domem Daśki, która to nie zna Sławka - "jak to jakiego Sławka? NASZEGO!"). Zaraz za wiaduktem pożegnałam się z ekipą "miejską", która miała jeszcze do pokonania jeden podjazd (wcale się nie śmieję, bo jak zaczęłam, to mi przypomnieli, że ja musiałam tę "górkę" pokonywać już z samego rana).

Uważam, że to jedna z "udańszych" (powtarzam: mimo, że brakowało cyklistów ze stałego składu i bez których - no nie oszukujmy się - nie lubię jeździć) wycieczek tego sezonu. Dzięki słonecznej (choć wietrznej) pogodzie i "trasie po płaskim" mało kto zmęczony był tymi prawie 110km (jeszcze mieli pretensje, że za mało, bo miało być 115!).