Dzień 1. - górwy, chmurwy i wmordewind

Nieustraszona piątka wyruszyła spod Bramy Opatowskiej niemal punktualnie - o 9:15 (ulga dzięki dwójce aktualnych studentów i wykładowcy). Pierwsze co zrobiliśmy to pokazówka przez całe miasto - przejechaliśmy Mickiewicza i dalej Ożarowską, właściwie aż do Wysiadłowa. Dopiero tam skręciliśmy w boczną drogę, żeby w Radoszkach podczepić się pod żółty szlak, prowadzący do Opatowa. W Jankowicach Fuji podczepił się pod furmankę i, za przeproszeniem, męczył konia, przy okazji pytając woźnicę o drogę. Na górce przed Wilczycami - przerwa na Sikorskiego. Tutaj znowu o Fujim: sikając znalazł monetę pięciozłotową! Niedługo później wyszło słońce (no tak, chmurwy zostały przewiane w trybie natentychmiastowym przez wicher przez duże "W").

Dalej "prosta" droga - Daromin (co da?), Przezwody (przez co?), Sadłowice i w końcu Pielaszów. Zarzekałam się, że nigdy dotąd nie słyszałam o wsi Męczennice, jednak pomyliła mi się ona z Nikisiałką (przez którą również jechaliśmy). Na odcinku od Karwowa do E371 zmęczenie wywołane uporczywym wiatrem dało się we znaki, nie tylko mnie...

Po wjechaniu do Opatowa mieliśmy na licznikach 40km. Głodni, umordowani... nie zostaliśmy obsłużeni w jedynej na rynku restauracji (czy tam jakieś innej jadłodajni), ponieważ JUŻ nieczynne z powodu wesela. Całe szczęście ktoś zauważył napis "HAMBURGER" - nie ma to jak chamski fastfud na obiad. W tym barze Fuji postanowił pozbyć się znaleźnej "piątki", jednak zaraz wróciła do Pawła. Jak tak teraz się zastanawiam... może to ona przyniosła nam pecha w postaci całodziennego wmordewinda?! Aż boję sie myśleć, co byłoby gdyby Fuji znalazł choćby 20zł...

Odcinek od Opatowa do Sarniej Zwoli - sama nie wiem, jak udało mi się go przebyć. To przecież tylko 20km, ale czas, w jaki je pokonaliśmy przechodzi oficjalnie do historii. Ciągle wiatr - wiatr prosto w oczy (czy tam w twarz), w większości z lewej strony - pola, z prawej - pola... Nasza prędkość rzadko przekraczała 10km/h!!! Za to w przeciwną stronę wystarczyło tylko siedzieć i bez pedałowania jechać szybciej... Mniej więcej w połowie tego kawałka dołączyli do nas Piotr i Ordos, których samochodem przywiózł Kuba.
Od Sarniej Zwoli jechało się ciut lżej, bo z myślą, że już niedaleko do celu.

W Nowej Słupi szybko znaleźliśmy dom noclegowy, w którym czekały na nas zarezerwowane przez panią kierownik wycieczki (Iwonę) łóżka. Łożka, na których nie mieścił się Paweł ("czuję się jak na kolonii..."), jednak kompani przybyli mu szybko z pomocą podstawiając "w nogach" krzesło. Po opchnięciu prowiantu wiezionego w sakwach, postanowiliśmy w końcu zjeść coś ciepłego (nie, nie może być kaloryfer). W tym celu udaliśmy do do Cafe Nina, jednak z powodu braku prądu (absurd) pokierowano nas dalej - w stronę Świętego Krzyża - do restauracji. Tam okazało się, że wesela dzisiaj nas prześladują. I głodni zaczęliśmy wspinać się na w/w Święty Krzyż. Na szczycie natknęliśmy się na końcówkę Diecezjalnego Spotkania Młodych i... po znajomości zostaliśmy zaproszeni na bigos, ciepłą herbatę i drożdżówki. Tutaj serdeczne podziękowania za posiłek dla księdza Bogdana :)

Po powrocie do naszej bazy rozpoczęliśmy spokojny wieczorek, który wraz z przybyciem Przemka i Kuby z gitarą przerodził się w biesiadę, trwającą niemal do rana!


Dzień 2. i ostatni

Tym razem mogliśmy wypróbować jedzonko z Cafe Nina i zjedliśmy tam śniadanko. Niestety na pierogi, które w menu zauważyłam tam dnia poprzedniego trzeba było czekać za długo... Dobrze, że nie mam alów do parówek.
Jak to bywa podczas powrotów - wiatr oczywiście nieznacznie zmienił swój kierunek, szczególnie zanim wyjechaliśmy już prawie w południe z Nowej Słupi. Trasa prowadziła tym razem przez Łagów. Pokonując kolejne wzniesienia i walcząc z bocznym wiatrem dojechaliśmy do DK74. Zaraz za cmentarzem w Łagowie skręciliśmy w prawo, co okazało się porażką dnia - uczyniliśmy unik z drogi głównej za wcześnie. Wpakowaliśmy na drogę, w której było więcej dziur niż asfaltu, przejechaliśmy obok kopalni "Winna", aż w końcu po pokonaniu rzeczki po kładce i krótkim postoju w sklepie - dotarliśmy do Wszachowa, w którym JEST ASFALT.

Po konsultacji z grzybiarzami okazało się, że możemy spokojnie jechać przez las. Spokojnie - znaczy "dojedziemy do Opatowa najkrótszą drogą", ale JAKĄ i KIEDY to już oddzielna sprawa... W końcu naszym oczom ukazały się zabudowania ("jesteśmy uratowani!"). Na krzyżówce niedaleko Baranówka - narada logistyków, Piotr przejął prowadzenie. Dalej - Piskrzyn, Modliborzyce, Oziembłów i... znów "zły zakręt" - wjechaliśmy na DK74. Tutaj prędkość nie schodziła poniżej 27km/h, więc niebawem zjawiliśmy się w Opatowie, który (nie)stety przejechaliśmy. Zatrzymaliśmy się za to w barze Skorpion w Oficjałowie, gdzie posililiśmy się i to konkretnie; ja wreszcie mogłam wszamać wymarzone pierogi ruskie - bardzo dobre, polecam.

Dalsza droga to dla mnie nienajmilsze przeżycie - prawdopodobnie wczorajsze przemęczenie zaczęło dawać się już we znaki, a do tego silny wiatr, sakwy... Zatrzymaliśmy się już po jakichś 10km - przy lesie kleczanowskim. Dawka kofeina postawiła mnie na nogi i końcówkę do Sandomierza przejechałam już bez bólu. W Kleczanowie spotkaliśmy Komitet Powitalny w postaci FAdziadka. Do Sandomierza wjechaliśmy ok. godz. 17:30 - padnięci, z wizją spędzenia reszty dnia na gorącej kąpieli i śnie. A z drugiej strony... dumni, zadowoleni, że przeżyliśmy podróż w ten wiatr, co to nawet jabłonki wyrywał z korzeniami!