Ostatnia niedziela lata była po prostu paskudna - pogoda jak w zaawansowanej jesieni! Ale wycieczka jest wycieczka, odbyć się musi. Choćbym nawet miała podjechać pod Bramę, zrobić SOBIE jedno pamiątkowe foto i wrócić do domu, zrobiwszy 4,5km - co do tego nie powinniście mieć wątpliwości. Tym razem miałam mieć jednego pewnego kompana, Stacha. Co prawda i on miał maleńką, za przeproszeniem, niechęć ok. godz. 9 (w koncu nie mżyło, a LAŁO), ale ostatecznie, po porozumieniu smsowym, oboje ruszyliśmy na miejsce zbiórki sprawdzić, ilu twardzieli mamy w Equipie. Tam spotkaliśmy Pawła, który chciał zrobić mi na złość; nawet przygotował się na jazdę w ciągłym deszczu! Pogoda jednak była łaskawa i w godzinie wyjazdu nie padało. Może to czary Natalki???

W trójkę mogliśmy już spokojnie pomyśleć o poważnej wycieczce i konkretnej trasie. Hm, może taki niedzielny lajcik? Ale jak to pogodzić "lajcik" z "twardzielami"? Ostatecznie postanowiliśmy jechać do Tarnobrzega i promem przeprawić się na drugą stronę. To znaczy na pierwszą - naszą, bo zaczęliśmy od przedostaniu się mostem na wieś Sławka. Dalej oczywiście Trześń, w której zagadałam się z Pawłem i zamiast od razu skręcić na Furmany, wjechaliśmy do Sokolnik... W Furmanach natomiast zamyślił się Stachu i nie skręcił w prawo na Sobów. Ale na taką "pomyłkę" nie mogliśmy sobie pozwolić (ze Stalów do TBGa musielibyśmy jechać główną drogą, co było wyjątkowo nieprzyjemne tego dnia).

W Sobowie jak to w Sobowie - nic ciekawego, nawet nie zatrzymaliśmy się pod sklepem. Postój czekał nas dopiero w miejscu docelowym. A tam... śmignęliśmy ścieżką rowerową (jest oznakowana i jeździ się po niej dużo lepiej niż po nieoznakowanej!) i wkurzając niedzielnych kierowców - na Plac Czerwony ("Starówka! ...za tysiąc lat!" by Paweł). Zauważyliśmy kobietę z reklamówką TESCO, więc do popasu zaprowadził nas Paweł. Jakby ktoś nie był zorientowany - Tesco jest na miejscu Leader Price'a, niedaleko Wisły.

Zaopatrzyliśmy się w napoje i batony, a w celu ich spożycia pognaliśmy czym prędzej na prom. A tam mały psikus - pan promiarz poszedł na przerwę! Ale za to czekanie na niego ekspresowo przetransportował nas na drugą stronę. Z powodu mokrości i pewnego marudzenia Stacha nie zaproponowałam nawet jazdy wałem, dlatego też nadrabialiśmy kilometry przez Ciszycę, Świężyce, Skotniki i dopiero Bogoria (gdzie wcinałam orzechy włoskie).

No oczywiście cały czas nie padało i było względnie sucho, a cieplej na pewno niż w zeszłą niedzielę. Deszcz sprowadziła na nas babcia, która telefonicznie oznajmiła, że w Sandomierzu LEJE. No i tak, z 43km na liczniku, wjechaliśmy w ścianę deszczu i wcale nie susi (suszi?!) dotarliśmy do Sandomierza...
Tak czy siak - dobry nastrój utrzymał się do końca dnia, bo co sport to sport! :-)