Mieliśmy jechać kawałkiem Doliny Opatówki, a wyszło jak zawsze... Czyli: trasa w Galicji. Padło na Krawce, głównie z racji wszechobecnych lasów, a co za tym idzie - GRZYBÓW. W wycieczce uczestniczyło 5 grzybiarzy czynnych (z czego jeden całkiem nowy), dwóch grzybiarzy biernych oraz ja, FAramka.

Nie wiedzieć czemu, trasę do samych Krawców pokonaliśmy za jednym zamachem. Sławek jakby podwójnie, bo z kołem obcieranym przez klocek hamulcowy (podejrzewamy, że Stachu znów wkręcił Magic Travel'owi jakąś część z lodówkil; całe szczęście obyło się bez kapci). Grupa podzieliła się na dwie części, ale pierwsza poczekała na pozostałych pod kościołem w Krawcach, skąd udaliśmy się w stronę Zapolednika. W dodatku trasą jeszcze niedawno polną (wg relacji Stacha), a teraz anfaltową.

Pusta droga, dobra nawierzchnia - śmigało się wyśmienicie. Aż zatrzymaliśmy się eee w lesie? No powiedzmy, że w lesie. Niektórzy rzucili się z reklamówkach w poszukiwaniu grzybów, inni zostali pilnować rowerów, a Jacek nie mogąc usiedzieć w miejscu (a "grzyby to grzyby, rower to rower") pojechał obeznać się w terenie. Pierwsza zdobycz należała do Krystiana. Adze też nie poszło najgorzej zważywszy, że zupełnie nie zna się na grzybach.

Chwilę po powrocie Jacka, wrócili i nasi dzielni grzybiarze - niosąc pełne reklamówki. W nagrodę WSZYSCY zostaliśmy uczęstowani szarlotką (Aga nas rozpieszcza!). Największe porcje zjadał oczywiście łasuch Stanisław.

Wracaliśmy już bezpośrednio przez Zapolednik i... Dolinę Opatówki, tfu! Łęgu. A w Grębowie, co by nie być za wcześnie w domu, skręciliśmy w kierunku Stalowej Woli. W Jamnicy z kolei w lewo, w nieznaną mi dotąd drogę. A niebawem dotarliśmy do Zaleszan. Stamtąd do Skowierzyna i droga powrotna jak z Radomyśla - znaczy każdemu doskonale znana.

Mimo, że nie musieliśmy (Kubica nie jechał!), dotarliśmy do Sandomierz ok. 14.