Słowem wstępu.

Każdy wyjazd na roztocze ma coś w sobie, zazwyczaj coś niepowtarzalnego, co wspomina się długo i wytrwale. Nie inaczej było tym razem, gwoździem programu była niewątpliwie pogoda, którą można łagodnie określić jako „niezbyt przyjemną i kapryśną” a w skrócie… no cóż, nie zwykłem przeklinać w oficjalnych relacjach  I gdyby nie rewelacyjni (jak zawsze) ludzie, to relacja była by w szarych barwach, a tak mimo pogody pod psem, to było bardzo miło i wesoło.



Organizacyjnie.

Organizacyjne jakoś nam nie szło tym razem. Zmieniliśmy godzinę wyjazdu z 13 na 14.30, co jak się potem okazało było brzemienne w skutkach. Nie było Service Cara, a jednak okazało się, że jest, bo Kuba zjawił się całkiem niespodziewanie w chwili wyjazdu i zgarnął nam wszystkie bagaże. Dobra! Koniec marudzenia, czas przejść do rzeczy!

 

Środa  - „Mistrzowie Slalomów między deszczowych”.

Pogoda: rewelacyjna. Od rana wręcz upalnie i bez wiatru. Jednak moja pierwsza próba dotarcia na zbiórkę nie miała szans powodzenia – o godzinie 13.45 lunęło jak z cebra. Po małych perturbacjach udało nam się skupić w kupę dopiero jakiś kwadrans po 14. Dookoła czarnych chmur morze rozległe, ale nasza dzielna siódemka nie boi się niczego. Kubuś pakuje nam sakwy do samochodu, pamiątkowe foto z ekipą pożegnalną (a przybyły nas pożegnać nawet poznańskie Pyry) i jazda – wiemy, ze pogoda niepewna, nie ma co marudzić, trzeba przebyć trasę jak najszybciej i bez marudzenia. Po całych 10 minutach ostrego pedałowania Dziabągowi zaczynają lecieć śrubki zewsząd, przymusowy postój w długości 20 minut. Potem już bez awarii, ale za to z deszczem w tle.


Droga do samych Łazorów wygląda mniej więcej tak: jadymy – deszcz – stoimy – jadymy i schniemy – deszcz – stoimy. Przerwy trwały nieraz po 20 minut, a lało zawodowo. Pod drodze zgarniamy w Pysznicy Majkę i w powiększonym składzie ścigamy się z nieprzychylną aurą. Z powodu takiej męczącej jazdy, często w deszczu, bo nawet nie było się gdzie schować, nie udało nam się zrobić nawet jednej fotki. W każdym razie troszkę przemoczeni, ale mimo wszystko bardzo zadowoleni, docieramy do Łazorów, gdzie suszymy się, przebieramy i oczekujemy na ekipę FAramczą. Kubuś odpala gitarę, otwieramy pierwsze piwko i zaczyna sie robić ciepło i przyjemnie. Dociera do nas samochód wypełniony płcią niewieścią, czyli FAramka z Agatą – Pani Prezes obchodzi w ekspresowym tempie swoje tradycyjne święto ruchome, czyli imieniny, zostaje obdarowana olbrzymim bukietem oraz wierszem spisanym na przygodnie zorganizowanej chustce do nosa.


Wieczór ten był niezwykły też z innego powodu. Otóż wokół naszego etatowego gitarzysty, czyli Kuby, zawiązał sie sekcja rytmiczno – jajcarska. Dziabąg został wirtuozem tamburyna, natomiast Noorm i Misiek (czyli ja) poczuli powołanie w kwestii wymachiwania jajkami. Przy okazji nieustające podziękowania dla wciąż niedocenianej sekcji rytmicznej.
Śpiewogranie trwało do białego rana (dosłownie).

Wśród kwiatów i rabarbaru.

Boże Ciało. Dzień niezbyt ciepły i niezbyt przyjemny, ale jechać trzeba. Wstajemy raźno, smarujemy rowery, pakujemy się, jemy śniadanie i ruszamy. Deszcz nas nie męczy, ale brak sklepów a i owszem. Pogoda z minuty na minutę coraz lepsza, zatrzymujemy się w każdym miejscu, które nam się podoba i nie śpieszymy się zbytnio, aby dotrzeć do Józefowa. Po drodze oczywiście mijamy tradycyjnie procesję, a droga przez większość czasu jest usłana kwiatami i rabarbarem (podobno to tak naprawdę jest tatarak). Wielce nieśpiesznie docieramy do Józefowa, gdzie czeka na nas już FAramka i Zbyszek, po drodze dogania nas Fuji, który wyruszył wczesnym rankiem z Sandomierza. Tradycyjnie odwiedzamy bar „Knieja”, gdzie mamy zamiar coś przetrącić, jednak zauważamy tam totalny upadek obyczajów i poszanowania klienta, a i towarzystwo przy sąsiednich stolikach wg nas powinno dostawać jeść w korycie razem ze świniami, a nie w knajpie z innymi ludźmi. Bardzo przykrym jest widok, gdy fajna knajpa stacza się do poziomu ordynarnej speluny – do Kniei juz raczej nigdy nie zawitamy i odradzamy ją każdemu, chyba że znajdujecie przyjemność w wysłuchiwaniu kurantów wygrywanych na pierdach stałych klientów.
Z Józefowa już tylko kawałek do Suśca. Montujemy się w domkach i witamy ekipę żywieniową, czyli Agę Matkę Bez Wyglądu, Wojcieca oraz Karolcię. Po skonsumowaniu ruszamy na spacer po Szumach. W zeszłym roku padało i nie było zbyt  ciekawie, tym razem pogoda całkiem łaskawa. Oczywiście odwiedzamy przybytek Gargamela i salwujemy się ucieczką przed nadciągającą burzą. Mokniemy tylko troszeczkę i wracamy na camping, gdzie obżeramy się specjałami przygotowanymi przez Agę. Wieczór kończymy przy ognisku, gdzie śpiwom nie było końca – nasz Kubuś postanowił zostać z nami jeszcze jedną noc i umilić nam czas przy pomocy swojej gitarki.

I kto tu rządzi?

Ano pogoda! Do końca nie wiemy, czy w piątek jechać trasą „jeziorkową” czy też robimy szosówkę do Tomaszowa. Jako, że wcześniej padało i mieliśmy obawy co do stanu dróg, wybór padł na szosę. Wyruszamy rankiem w powiększonym gronie, gdyż zawitał do nas Paweł, troszkę nam zimno więc się rozgrzewamy ostrym tempem jazdy. Mijamy Paary, zwiedzamy pełen atrakcji Bełżec, po drodze zatrzymuje się tu i ówdzie, szczególnie w miejscach szczególnie urokliwych zarówno pod względem architektonicznym jak też i przyrodniczym (patrz staw z lylyjami). W międzyczasie pogoda zdecydowanie się poprawia, wychodzi słoneczko, więc można się troszeczkę rozebrać. Państwo Prezesostwo zamyka solidarnie wycieczkę snując plany na przyszłe wycieczki i poruszając bardzo różne, nierzadko ciekawe tematy. Obniżamy średnią prędkość wycieczki, ale co tam, przeca nie ścigamy się z nikim.
Tym sposobem docieramy do wspaniałego prawie miasta, czyli do Tomaszowa Lubelskiego. Głodni niczym wilcy dopadamy pierwszej lepszej knajpy, która okazuję się przybytkiem z rewelacyjnym i tanim żarciem, a w dodatku z przemiłą obsługa. Polecamy wizytę w Zajeździe „Valentino”. Nie zawiedziecie się. Kotlety najpewniej pochodzą ze  świni medalistki. Oooolbrzymie (oprócz mojego). Z Tomaszowa to już droga prosta z wyznaczonym pasem ruchu dla rowerzystów, co znacznie uprzyjemnia podróż. Gdyby nie to, że po drodze wyprzedził nas człowiek na rolkach, byłbym nawet dumny z naszego tempa. 
Oczywiście ekipa po powrocie dzieli się na dwa obozy: tych co im juz dość i tych, co jeszcze im mało. Fuji z kilkoma zapaleńcami ruszają „dokręcić” parę kilosów, reszta przechodzi do trybu kolacyjno – piwkowego.
Wieczorek spędzamy we wnętrzach, albowiem aura po raz kolejny lata figle. Ni ma gitary, ale i tak dajemy radę, jest raczej wesoło.

Ale za to sobota…

… nie jest przez nas zbyt miło wspominana. Rano – zimno. Plan – jeziorka z ostrym popasem. Ekipa sprinterska w postaci Fujiego i Kryhy rusza w stronę Ukrainy, a reszta z nas – w las. Na początku źle nie było – zimno, ale bezdeszczowo. Gdy już osiągamy cel pierwszego etapu wyprawy, czyli rozpalamy ogniska i rozkładamy koce, zaczyna padać. Pada. I pada. I nie przestaje. W końcu smutna Pani Prezes po wspólnej naradzie, podejmuje męską decyzję – wracamy, nie ma sensu się męczyć i pedałować w deszczu. Jest nam smutno, bo to trasa, nad którą FAramka długo siedziała i pieczołowicie ją przygotowywała, a jej realizacja nie jest możliwa. Wsiadamy na rowery i wracamy w deszczu na camping. W sumie zrobiliśmy tego dnia… 30 km. W tym samym czasie ekipa ukraińska zostaje zatrzymana na granicy, celnicy ukraińscy odmawiają im wjazdu na teren zielonego kraju, chłopaki źli i zmoknięci wracają do Suśca.
Equipa to ma szczęście do ludzi. Nie tylko jajcarze, nie tylko piękne kobiety i obrzydliwe przystojni mężczyźni, ale też stado chłopów z zacięciem kucharskim. W kilka chwil planujemy i rozpoczynamy akcję o kryptonimie „KlopSiki”. W skrócie oznacza to tyle, że gotujemy składkowy obiad: młode ziemniaczki z klopsikami oraz sosem, a dla zdrowia suróweczka, niewątpliwie z kiszonej kapusty. Do dzieła przystępuje Stachu, Noorm, oraz w roli pomocniczej Misiek, a także Alutka jako podręczna i mobilna zlewozmywarka do garów („moim przeznaczeniem jest sprzątać”). Cały skład zasiada w kuchni, robi się miło, przytulnie i co najważniejsze – ciepło. Albowiem na dworze wieje i leje. Obiad znika w pustych żołądkach z prędkością światła, nikt nie śmiał nawet skrytykować jego jakości. Bo i co tu było do krytyki, obiadek zacny jak pośladki córki młynarza. Najedzeni i szczęśliwi oddajemy się różnym sposobom spędzania deseru, przy okazji żegnając Panią Prezes, która musi w trybie pilnym i natychmiastowym wracać do Lublina, przy okazji kradnąc nam Agatkę.

 

I nie straszne nam morze, żołądkówki nawet gorzkiej.

Tak, w ten zimny czas, gdy na dworze szalał deszcz i zawierucha, a my siedzieliśmy skuleni w pokoju trójosobowym w ilości większej, a nad naszymi głowami wisiała wizja porannego, 140 kilometrowego powrotu do domu w pełnym deszczu, urodził się w mej głowie niewątpliwie genialny, lub choćby zakrawający o genialność, pomysł. Bedziem pić herbate z prundem! Łosz ty! Jak nam się ten pomysł spodobał. Wespół ze Stachem, niewiele myśląc (co też mamy w zwyczaju) ruszyliśmy do sklepu i zakupiliśmy to, co trza, a nawet to, czego niekoniecznie trza. Herbatka nas mile rozgrzewała, humory się poprawiały bardzo szybko, zrobiło się bardzo ciepło i przytulnie. Dziabąg zademonstrował nam najnowocześniejsze sposoby suszenia butów i ogrzewania łóżka, były rozmowy poważne, jak i te, których to poważnymi nikt by nie nazwał. Kładliśmy się spać wsłuchani w szum deszczu bezczelnie dobijającego się do naszego domostwa, ale z nadzieją na lepsze jutro.

Powroty.

Niedziela. Wstajemy o 6 rano. Zimno jak diabli! Strasznie. Wszyscy zakładają na siebie to, co tylko mogą i ruszamy. W dodatku wmordewind okropielny, ale nie pada! Wrzucamy 5 bieg i jadymy ostro, stosując po drodze tylko jeden postój w ramach zmiany majtek przez Alutkę. Dopiero po 40km organizujemy regularny odpoczynek, humory się poprawiają, bo wychodzi słoneczko. Od tej chwili jest już tylko lepiej: coraz mniej chmur, coraz więcej słońca. Tylko wiatr niezmiennie w twarz. Spodziewaliśmy się powrotu w deszczu i zimnie, a tu taka miła niespodzianka. Jedzie się bardzo lekko, mimo wiejącego wiatru, dlatego też nawet sami jesteśmy zaskoczeni, że tak szybko docieramy do Sandomierza. Oczywiście po drodze sporo wesołości zakrada się w nasze szyki, dowiadujemy się między innymi, do czego służy dzwonnica w Harasiukach i banany. Jest okazja polansować się w stroju „bożo cielnym” który w pewnych okolicznościach może imitować strój „wielebnego”.
Ale i tak z każdą minutą zbliżamy się do domu i….  jesteśmy. Bez strat w ludziach i sprzęcie. Szczęśliwi, niezbyt zmęczeni.
Bilans Roztocza: 400km.
Średnia prędkość – 19km/h.

 Odrobina prywaty.

Chciałem podziękować całej Equipie, tym co skaczą i fruwają, a szczególnie ludziom, którzy dopiero mają być wciągnięci na członka.  Szczególne podziękowania dla Babki Majki - jeździj z nami jak najczęściej - każdy wyjazd z Tobą jest jedyny w swoim rodzaju :)

 

Misiek (Prezes)