Słońce, góry i górale... już od świtu bladego śpiewała większość Equipy. Wyobraźnia mi podpowiada, że na pewno na końcu było i hej! wykonywane na różne nutki w nieskończenie wielu wariacjach :) Nie czarujmy się zwłaszcza wczoraj z wieczora. Mam tylko nadzieję, iż Wasi sąsiedzi nie bili na alarm :)

Żeby i nam śpiewająco było, jako sponsora dzisiejszej wyprawy zapożyczyłam pewien utwór, nawet piosenkę roku, sprzed lat paru :)

Rower jest ok, rower to jest świat :) tak niedzielnym porankiem uznała nas garsteczka: siedmiu chłopa i ja jedna sierota. Ubraliśmy się w obcisłe, żeby mieć styl i mieliśmy depnąć sobie ode wsi dode wsi do byle gdzie, a w zasadzie do Nowej Dęby. Może i plan ten byłby zrealizowany, ale Damian tez wpadł popedałować i zabrał nam dokładnie czterech długodystansowców gdzieś tam na Kielecczyznę. Rano nie mogło zabraknąć również Wojtka z Karolcią, grunt to załapać się na foto. To, że Karolcia lubi światła reflektorów to zrozumiałe, wszak kobietką jest, ale Wojtek ???, nie będę snuć domysłów :)

Bez komendy: start, ruszyliśmy, każdy w swoją stronę. Jechaliśmy w milczeniu, chyba każdemu czegoś brakowało, było nas troszeczkę za mało. Na szczęście w Nadbrzeziu dołączyło do nas czterech członków Salve Regina i od razu zrobiło się gwarno. Chopy toczyli żywą dyskusję jak obalić monopolistę, mając do dyspozycji kilka ton wiśni. Miałam nadzieję, że poznam konkretny biznes plan, może nawet podkradnę na użytek własny, niestety za Grębowem główni inicjatorzy pomysłu odbili w swoją stronę, my zaś dynamicznie podążyliśmy w stronę Krawców. Ach jakże ślicznie świeciło słońce, można było sobie ponucić pod nosem: futu, futu, futu, futu. I tak dojechaliśmy spokojnie do Stanów. No i co ? Kto tu jest debeściakiem, co? Ludwik, Stachu, Ordos i ja. W Stanach się było :) I w tym Californijskim słoneczku trzeba było się wygrzewać, a nie do jakiejś Nowej Dęby jechać i przygód szukać. Same nas znalazły, nie tyle przygody, co chmury, grzmoty i pioruny. Pierwszy deszcz przechytrzyliśmy chroniąc się na przystanku wraz z napotkanymi bikami ze Stalowej. Rower scala świat, szybko nawiązaliśmy kontakt i o przystanek się nie pobiliśmy :) A potem do Nowej Dęby w grupce miło się jechało, aczkolwiek w strugach deszczu. Przemoczeni znaleźliśmy azyl na tarasie karczmy Jorgula. Potem znowu rozstania nadszedł czas i każdy w swoją stronę pojechał. Ordos-optymista zakupił kiełbachę, no a co napisali, że ognisko ma być, więc o co chodzi? Wyszło słoneczko i znowu rower był ok, futu, futu :) i w błogim nastroju dojechaliśmy do wiaty. Ależ tam było "... much" i "... komarów" (każdy kto na Roztoczu był i uważnie Kuby słuchał, wie co w miejsce kropek wstawić :), mnie jako damie nie wypada :))) i o ognisku mowy być nie mogło. Zjadło się co miało i futu, futu :) Ale się skończyło. Skłamałabym, że przyroda nas nie ostrzegła. Chmury nad Żupawą mówiły same za siebie, uważny obserwator na pewno zobaczyłby na nich napis: "wstęp wzbroniony", ale co było robić?, wszak to jedyna droga do domu. Ludwik pojechał prosto, a my los skusiliśmy i skończyło się to postojem w lasku, niby chroniącym przed deszczem. Taaa, chiński parasol chroni lepiej i postanowiłam pojechać w deszczu dalej w pojedynkę zostawiając nieutulonych w żalu chopów.

Mnie w Sandomierzu powitało słoneczko :) Futu, futu :) A Was Chłopaki?

Pozdrawiam wszystkich, którzy wiedzą o jaką piosenkę chodzi i czytając relację nuciło ją ochoczo :) Futu, futu :)