Zebraliśmy się jak to na tygodniu bywa - kole 17 pod tak zwanym lodem. Trasa była z góry ustalona przeze mnie, choć nie do końca mi znana z praktyki (za to obkułam się z teorii!!!). OK, ruszamy bez Stacha, chyba nie zaspał? Skład i tak pokaźny jak na lajcik - 8 osób, z czego jedna całkiem świeża, w dodatku cyklistka!
Zgodnie z zapowiedzią - trasa prowadziła po górkach i terenie, a więc zaczęliśmy naszą popołudniową wycieczkę od żółtego szlaku (ul. Żeromskiego). Na Chwałkach będąc skręciliśmy "za ciotką w prawo". I tak ancfalcikiem jeszcze dojechali my do Sucharzowa. W tak zwanym międzyczasie posililiśmy się wiśniami w ogrodzie Ordosa. I asfalt umknął nam spod kół.

Na pierwszej lepszej ubitej krzyżówce skręciliśmy w lewo, co było błędem, gdyż za wcześnie wjechalibyśmy na główną drogę. Podczas zawracania Dziabąg zarywał dwie miejscowe kobiety, choć nie miał zbytniego powodzenia - nie poczęstowały go morelkami. Pewnie dlatego, że nie przywitał je okrzykiem "siema ziomalki!", ale wg niego - nie nadawały się (dokładnie nie zacytuję Tongue out).

Wróciliśmy na polną drogę. Troszki błotnistą. I znów natknęliśmy się na ogród Ordosa (bardzo tak jakoś w kawałkach go ma), gdzie oszamaliśmy kilka czereśniowiśni. Zaraz upragniony przeze mnie wąwóz i... Wysiadłów. Asfalt. Nuda. Nuuuda. Skupiliśmy się więc na rozmowie, skoro nie trzeba było patrzeć pod koła i uskuteczniać uniki błotno-kamienne. Na pierwszy rzut poszło biuro matrymonialne (zgadnijcie, kto o tym zaczął???), a następnie wspomninaliśmy wyprawę na Jurę. I tak dojechali my do Dacharzowa.

Wbrew oczekiwaniom zdecydowanej większości nie skręliśmy w prawo na Zagrody, lecz pomknęliśmy naprzód. Co, można powiedzieć, okazało się błędem - koniec ancfaltu. Błoto. BAGNO. Ale dajemy radę, napieramy ostro, nie poddajemy się. Chłopy z przodu krzyczą, że przed nami podjazd zarośniętą polną drogą, ale idziemy dalej. No, idziemy. I doszliśmy do końca - sadu chyba wujka Ordosa, gdzie były pyszne jabłka. Alutka nie przeczuwając najgorszego zaczęła czyścić badylkiem swojego Dżijanta. Wracając do "końca" - no musieliśmy jednak zawrócić do pierwszego lepszego ancfaltu.

Ale tylko na chwilkę, bo pewien tambylec nakierował nas na drogę do Rożek (gdzie planowo mieliśmy się znaleźć). Wg ustaleń mieliśmy jechać kawałek błotem, później ubitą drogą, no i w końcu asfaltem. I to wszystko na długości 2km. Właściwie to miał facet rację, szkoda tylko, że nie wdał się w szczegóły tego odcinka z błotem. Napotkaliśmy mianowicie przeszkodę w pedałowaniu, albowiem rzeczone błoto nie pozwalało na poruszanie się na dwóch kołach. Na dwóch nogach zresztą też. A było tak: nieco pod górkę, ślisko jak cholera, rozmokła ziemia właziła wszędzie i blokowała koła, choć po za tym wąwóz lessowy całkiem przyjemny, prawie jak nasza Jadzia. Chłopy pomagały babom - plus 10 punktów za uczynność i umiejętność żwawego poruszania się po takiej nawierzchni!


Pomimo niemałych obaw, grupa nie zlinczowała mnie na szczycie. Popedałowaliśmy między sadami do Rożek. Po przecięciu głównej drogi, obraliśmy kurs na Obrazów (przez Głazów). Znów nuda (czyt. asfalt), choć oczywiście na jednej krzyżówce zawsze się gubimy.
Przez Obrazów przemknęliśmy bez dłuższego postoju (w końcu już rzut beretem od Sando). A góra w Żurawicy wcale nie była taka łohoho, jak straszył Sławek. Ostatni fragment naszej trasy lajcikowej przejechaliśmy główną drogą. Zaczęło się już nawet ściemniać!

Po wjechaniu do Sandomierza zgodnie podjechaliśmy pod sklep Sławka, gdzie pyknęliśmy pożegnalne foto i rozjechaliśmy się, każdy w... tę samą stronę Surprised