Jak głosi wielokrotnie przytaczana przeze mnie zasada – nie ma, że boli, że pada, że zimno, ciemno, jechać trzeba. Tak było i tym razem – spotkaliśmy się pod lodem, ale przed wyjazdem wypadało jeszcze zaczekać. Na deszcz. Oczywiście, nie zawiedliśmy się.
Niestety, mimo mojej racjonalnej propozycji, żeby lajcik ów spędzić w nieco przyjemniejszy, a już na pewno suchy (znaczy, z zewnątrz) sposób – zwłaszcza, że razem to nawet trochę by nam się funduszy na słuszny cel uzbierało – przenieśliśmy się pod Bramę.
No i niestety – tu zdjęcie, tam kogoś obgadamy i w końcu padać przestało, a jak przestało, to trzeba jechać. Jak na złość, zaczęło się coraz ładniej robić.
Trasa nosi oficjalny kryptonim „Doliną Opatówki”, mamy nawet zdjęcia, które mogą to udokumentować (a że było to na moście w Andruszkowicach, to już inna sprawa).
Gdzieś w trasie zgubiliśmy Dziabąga, który następnie się znalazł, następnie znowu zgubił, następnie… Jak donosi FAramka, a ja jej wierzę (gdyż innego wyboru nie mam, bo przecież gdzieżbym się w terenie orientowała) jechaliśmy przez Milczany (to pany), Andruszkowice, Koćmierzów i Zawisełcze. Ja to nigdy nie zrozumiem niezwykłych geograficznych zawirowań ziemi sandomierskiej, jak to jest że jedziemy w tę stronę a wyjeżdżamy ode przeciwnej...
Po drodze, podług nowej, świeckiej tradycji, trafiliśmy do ogrodu wujka Ordosa, który to jak wiadomo jest najrozleglejszym ogrodem w Polsce południowo-wschodniej i rozciąga się wzdłuż uczęszczanych przez Equipę rowerowych szlaków komunikacyjnych. No, ale jabłka były – akurat do jajecznicy. Przed rozstaniem (po którym notabene prawie wszyscy pojechaliśmy w stronę Salve) przedyskutowaliśmy jeszcze skobelki
Albowiem jest to temat rzeka. I z pewnością będzie eksploatowany na lajcikach jeszcze nieraz.