Taak, lajcik to dobra rzecz, nie ma co. Po lajciku rowerzysta humor ma jak dwa czterysta. Na miejscu zebraliśmy się w 5 osób: Alutka, pan Wojtek, Dziabąg, Jacek i ja, Maciej. Trasa lajtowa, padło na Obrazów. OK, zdjęcie zrobione, to jedziemy.

Alutka zdążyła jeszcze wyłudzić od Jacka opaskę Coca-Coli. Kiedy kobieta jest zachwycona, to widać od razu. Smile Na Mickiewicza było jak zazwyczaj, przejazd przez miasto bez żadnych kokosów. Jednak później odkryłem trzeci rodzaj lajcika. Jest lajcik lajcik (coś jak homo sapiens sapiens), czyli zwykły, lajcik hardkorek, czyli błoto i inne nierzadko ciekawe, a nowy to lajcik sprincik. W dodatku premia górska. Jak tylko skręciliśmy do Żurawicy, odczułem pierwsze symptomy. Były wśród nas trzy osoby na kolarkach (jedna dołączyła po drodze), a Dziabąg nie zauważył, że wziął rower górski. Teren co prawda górzysty, ale kręciliśmy ostro bez względu na wszystko. Zresztą, musieliśmy z Alutką gonić kolarzy, żeby z tyłu nie zostawać.

Wjechaliśmy do Obrazowa spokojnie, ale kiedy nasze opony poczuły nowy asfalt, nie było mowy, żeby nie skorzystać. I znowu dawaj. Bilcza, Świątniki, Faliszowice, Chobrzany, naginamy konkretnie. Miejscami przekraczałem 50 km/h, Kapitan Bomba by to odpowiednio skwitował. W Chobrzanach powiało nas w stronę Samborca. Moja ulubiona droga, postanowiłem wygrać ten etap. Nie wiem co się działo za mną, pojechałem szybko i poczekałem w Samborcu... pół minuty. Wspólnie już skręciliśmy do Zajeziorza, gdzie ja się odłączyłem. Mogę śmiało założyć, że do Sandomierza gnali równie szaleńczo.

Masakra, średnia prędkość o 5 km/h wyższa od niedzielnych wyjazdów. Ani pogadać, bo szumi, ani stanąć w moim ogrodzie, bo będę sam wracał do domu, czy zdjęcia zrobić podczas jazdy, bo aparat z ręki wyleci. Kompletna niezgodność z założeniem. I o skobelkach nikt nie mówił... Frown