W tą ostatnią niedzielę października, która okazała się bardzo piękna i słoneczna po przebudzeniu i to jeszcze z gratisem 1 godziny snu miałam nadzieję, że na zbiórce pokaże się spora grupka bikowców. Jak zwykle przyjechałam z dużym zapasem czasu i czekałam kto się zjawi. Powoli zaczęłam tracić nadzieję, że ujrzę kogokolwiek, kiedy ku moim oczom ukazał się Jarek z p. Zbyszkiem ale bez roweru a w gajerku. Zaczęłam dawać propozycje wyjazdu m.in. Bałtów, Pacanów, kiedy to swoją obecnością zaszczycił nas dawno niewidziany… Fuji oświadczając, że długość trasy ma wynosić 50 km. Następnie zjawił się Dziabąg, który zaproponował Ujazd przez Włostów i Iwaniska. No cóż po raz kolejny nie pojechałam do Bałtowa…, Ujazd górą…
P. Zbyszek zrobił nam zdjęcie i ruszyliśmy przed siebie…

Po pokonaniu pierwszej górki, Fuji doznał potrzeby rozpłaszczenia, bo tak się zrobiło gorąco a kiedy się rozbierał, przebierał, ubierał, to Jarek w międzyczasie wyskoczył na drugą stronę drogi w drzewka, w celu sikorskiego jednak powrócił ze znaleźnymi jabłkami…
Gdy się poprzebieraliśmy ruszyliśmy dalej. Fuji nie mógł nacieszyć się Jarkiem, jechali i gawędzili. Dziabąg zaczął poganiać by jechać szybciej. Ja więc wzięłam słowa do serca i wyprułam przed siebie. Po czym odwracam się a chłopcy widoczni są w postaci czarnych kropek. Ujechałam jeszcze kilka kilometrów w mniejszym tempie i stanęłam by na nich poczekać.
Później do Włostowa jechaliśmy w jednym składzie bez pospieszania. Jarek zachwycał się przez całą drogę swoim nowym nabytkiem – rowerem, a na pierwszym postoju pod sklepem zaczął prezentować z każdej strony nowe buty. Zapytany nie chciał zdradzić ile ma lat, więc wyszły trzy wersje: 23, 24, 25 wiosenek.

Po napojeniu i posileniu ruszyliśmy dalej na Iwaniska. Tutaj chłopcy zachwycali się buraczanymi górkami. Po wyjechaniu na główna drogę dopadł nas wiatr w twarz. Chłopcy wydarli a potem zboczyli w jakąś drogę. Ja z Dziabągiem pojechaliśmy prosto napotykając przy okazji podcmentarny zator. W Iwaniskach mój towarzysz postanowił odwiedzić rodzinę, a kiedy zajechaliśmy pod dom owej rodziny, naszym oczom ukazały się samowolnie sobie stojące bez właścicieli rumaki niczym kopie naszej dwójki, która pojechała inną drogą. A kiedy ukazali się oni we własnych osobach Dziabąg nie omieszkał nie zwrócić im uwagi bocznej ucieczki. Jak się okazało droga ta jest jakimś skrótem…
I tak zrobiliśmy na schodach przed sklepem i wejściem do domu mały popasik, z którego zrezygnowaliśmy w Ujeździe. Dziabąg poszedł na obiad do rodziny a my raczyliśmy się mega krówkami i rogalikami, które wzięłam.

Po takim drugim śniadaniu ruszyliśmy dalej. Pierwsza górka w Iwaniskach pozostawiła daleko w tyle Fujiego i Dziabąga a Jarka wydarło na nowym rowerze i choć krzyczałam aby zaczekał na chłopaków to nawet nie słyszał. A potem… stała się wywrotka. Oczywiście zakończyła się ona dla mnie zaryciem twarzą o chodnik. Jak to się stało rodzi się pytanie? Droga piękna delikatnie pod górkę, równy asfalt a ja z twarzą na chodniku. A więc, by nie stwarzać problemów jadącym autom, to na zbyt blisko zbliżyłam się krawężnika, pedało zablokowało się o owy i nad wymiar wysoki krawężnik a ja runęłam hamując twarzą. Chłopaków oczywiście ni widu, po pewnym czasie zjawiły się tyły. Na mój widok zszokowani jak to się stało. Z tego wszystkiego nawet nie zauważyłam, że łańcuch mi spadł. Ale Dziabąg go założył i stwierdził: „że jak ktoś ma pecha to nawet w drewnianym kościele spadnie na niego cegła”. Tutaj zaczęłam opowiadać jak dojeżdżając na rowerze do pracy nad morzem i wjeżdżając pod górkę wyrżnęłam na prostej drodze tak, że została złamana kierownica, scentrowane koła, rozbite światła, połowę nogi zostawiłam na asfalcie, z którego zebrał mnie jakiś parkingowy bo straciłam przytomność. Ale jak się upadło trzeba się podnieść, otrzepać i jechać dalej. W końcu się nie połamałam, sprawna fizycznie byłam dalej (no i jestem). W felernym miejscu zostawiłam jakiś metrowy ślad na krawężniku mojego pedała. A tak z drugiej strony kilka dni do tyłu zastanawiałam się, że w tym sezonie jakoś nie miałam poważnych wywrotek…

W Ujeździe przed ruinami zamku czekał na nas Jarek, jego reakcja była taka sama jak pozostałych chłopców. Tutaj szybkie zdjęcie i jedziemy dalej na Klimontów. W połowie drogi zatrzymanie jak jedziemy, było kilka opcji wygrał Klimontów a potem Lipnik. No od teraz Fuji niecenzuralnie był nastawiony do wiatru, który wiał nam w twarz. Jarek by mu ulżyć skierował drogę wśród ścieżki kasztanowej tutaj chłopcy zachwycali się „oczami” (jakimi to wiedzą, uczestnicy wycieczki). W Klimontowie pod stadionem postój i poczekanie na Dziabąga, który jak dojechał wszedł tam gdzie był zakaz wejścia i długggo nie wracał, aż zaczęliśmy się martwić czy wróci. Ale wrócił. Fuji w między czasie tłumaczył i ustawiał czy naprawiał przednie hamulce Jarka.

No ale czas goni i ruszamy dalej tym bardziej, że przed nami górka w Klimontowie, która nie u wszystkich cieszyła się uznaniem. Jak dla mnie to był pagórek. Po pokonaniu go, Jarek pojechał dalej a ja czekałam na resztę dojechał Fuji a za nim Dziabąg więc wsiadłam na rumaka i ruszyłam dalej. Wtedy też ostatni raz widziałam Dziabąga. Trochę dalej na przystanku czekał Jarek, z którym rozstaliśmy się w Lipniku.

Od Lipnika do Sandomierza Fuji miał dość dzisiejszego dnia bo cały czas pod wiatr. Mówi, że wraca i rozkręca rower, kończąc tym sezon. A ja mu powiedziałam, że nawet się cieszę, że się wywaliłam bo to zawsze jakieś życiowe doświadczenie…
I tak się gibając dojechaliśmy do Sandomierza. Fuji pojechał w prawo a ja w lewo na obwodnicę i do Tbg…