Jak trasa daleka to wczesne wstawanie, co nie każdemu (jak na przykład mi) było na rękę. No ale jak się pomysł kilka miesięcy temu zarzuciło to nie było wykrętów aby nie jechać… 
Z Tarnobrzega do S-rza jechaliśmy w składzie czterech osób. Oprócz mnie, był Bogdan (który raz już z nami jechał), oraz Ula i Grześ (który ma swoje imię na rowerze). Pod lodem byliśmy przed wszystkimi. Ale zaraz zaczęła się zjeżdżać equipa. I muszę stwierdzić, że jak na taką trasę to nawet spora grupka się zjechała. Moje niewyspanie spowodowało, że nawet Agę z Alutką pomyliłam. Uznanie kieruję do Dziabąga, który się zsolidaryzował z tymi, którzy kolarek nie posiadają i zasiadł na swojego górala. Przybyła również nowa sandomierska twarz - Mariusz, który witając się zaznaczył, że ja go nie znam ale on mnie tak a ksywy nie ma i trzeba mu wymyślić. I jak się okazało gdy wracałam z Roztocza to jego wraz z kolegą (z którym wracałam potem do Tbg) mijałam na moście, którzy pytali jak było na Roztoczu.

No ale do rzeczy… Zdjęcie startowe należało do Wojtka a nie 10 sekundowego samowyzwalacza. P. Jacek był osobą ukierunkowującą i prowadzącą. Trasa S-rz – Opatów prowadziła główną. Jak tylko ruszyliśmy p. Zbyszek spojrzał na mnie, na rower i pyta się czy jestem w formie aby tak daleko jechać. Jak obiecałam to zamieszczam nie byłam w formie fizycznej. Byłam zmęczona i niewyspana po pracy. Przez pół drogi zastanawiałam się co ja tu robię. Trasę do Opatowa pokonywaliśmy w całkowitej rozsypce i rozjechani po całej długości drogi. Kolarki poszły przodem potem ja i reszta. Po drodze na przystanku jacyś tambylcy krzyczą bym tamtych goniła. Od Włostowa do Opatowa jechałam w towarzystwie Bogdana. W Opatowie postój na ryneczku i tu już mamy Jarka, który w Lipniku dołączył się do kolarek. Ale Jarek nie byłby sobą gdyby nie zaczął kręcić przy moich hamulcach a pod wpływem jego ręki rower się przewracał. Powoli zaczęła docierać reszta equipy a na samym końcu Dziabąg. Czekaliśmy również na p. Józka, który zgłaszał, że do nas dojedzie. Ja zaczęłam prowadzić tajne a zarazem jawne śledztwo… Z Opatowa w dalszą drogę nie wyruszył BUG, czyli: Bogdan, Ula i Grześ, którzy zawrócili do Tbg.

Dalej drogi nie podam bo nie mam zielonego pojęcia przez co przejeżdżaliśmy. Kolejny postój także nie wiem gdzie był, ale wiem, że było wesoło i tutaj zakończyłam swoje tajne ale jawne śledztwo. P. Jackowi tak było spieszno, że nie patrząc na resztę zasiadł i pojechał. To co robić trzeba gnać za przewodnikiem. Nie dość, że na końcu wyjechałam z Jarkiem i p. Józkiem to zaraz stawaliśmy na dymanko, bo Jarek swoim czujnym okiem zobaczył, że jadę na kapciu, tak jak FA po Roztoczu. Ale Jarek mimo instruktażu przez Sławka ma dalej braki w obsłudze pompek. Nim obczaił, że trzeba takie cosik podnieść, to tego powietrza trochę spuścił. Ale jakby nie patrzeć męsko napompował i spisał się na medal. Jeszcze czynności kosmetyczne i ruszyliśmy z impetem jadąc ponad 30 km/h za resztą. Dogoniliśmy grupę kilka kilometrów przed Nową Słupią. Jadąc za Mariuszem stwierdziłam, że będzie miał ksywę Jack Sparrow (i tak mu zostało, nie było sprzeciwów przyjął to z luzem i powagą jak sam Jack Sparrow). 

W Nowej Słupi ostatni postój przed celem drogi. Jednak kto miał, to miał postój bo czwórka nas czyli Tomek, Jack Sparrow, Jarek i ja pojechaliśmy sobie jeszcze pod górkę sprawdzić czy Emeryk posunął się do przodu. Nieziemskie spotkanie mieliśmy z czarownicą, zresztą nie ma się co dziwić, bo są to rejony kobiet na miotłach. Zjeżdżając z górki akurat natknęliśmy się na equipę jadącą dalej. Aby wjechać na szczyt Świętego Krzyża musieliśmy objechać górę z podjazdem o długości ok. 6 km. Ale łatwo nie ma, gdyż jeden podjazd goni drugi, na ostatnim skończyły się moje rezerwy sił fizycznych, co zmusiło mnie do zejścia z roweru. P. Józek dał specyfiku do picia, który po krótkim czasie ożywił, dodał sił i jednym słowem wszyscy wjechaliśmy na szczyt. 

A u szczytu… pani prezes w towarzystwie Karolci, kuchnia polowa dla strudzonych cyklistów i najważniejsze…piękne widoki, dla których warto było rano ruszyć tyłek z łóżka. Czas na lans wykorzystywaliśmy jak chcieliśmy. Jarek zapuścił się aż na cmentarz. 
Droga powrotna a raczej zjazdowa była zależnie od gustu: 
1) asfaltowa z podjazdem w Trzciance lub 
2) szlakiem czerwonym dla pieszych przez Świętokrzyski Park Narodowy, który omijał ów podjazd.

I tak kilka kolarek puściło się asfaltem a reszta szlakiem przez las. Nie obyło się bez zdarzeń. Momentami trzeba było prowadzić rowery bo kamienista droga (gołoborza) uniemożliwiała jazdę. Mijaliśmy upadłą jodłę mamucią, Aga nie wiedząc jak pozbyć się obciążenia wjechała w patyka, który zdemolował jej przedni błotnik. Dziabąg wychylając się ku nowoczesnej myśli inżynieryjnej zdemontował błotnik, którego resztki zostały szczelnie zamknięte w woreczek. Jechaliśmy przez drewniany mostek, choć nie wiem czy woda pod nim płynęła, aczkolwiek jakaś kałuża była. Dalej pokonywaliśmy przeszkody jakimi były powalone drzewa. Wnioskując droga czerwonym nie była nudna acz nawet ciekawa. Tylko Dziabąg był zły na nas, że jest chory…

P. Jacek powrót zarządził inną trasą omijając Łagów w stronę Baćkowic, po drodze zahaczając o Piórków. A z Piórkowem było ciekawie, ponieważ przodując daleko przed grupą razem ze Sparrowem zamiast prosto pojechaliśmy w prawo, dojeżdżając do głównej (którą tak czy siak musieliśmy przeciąć, tylko pytanie: czy w tym miejscu?). Tak więc na poboczu pogrążeni w rozmowie czekaliśmy na resztę. Minęło ok. 15 min. a tu ani widu ani słychu equipy. No to za telefon i dzwonię nie odbiera, poczta, poczta. W końcu Jarek odebrał i faktycznie źle pojechaliśmy. Do wyboru mieliśmy albo się cofnąć do tamtego miejsca rozjazdu albo jechać za główną i pokonywać wyrośniętą przed nami górkę. Wybraliśmy opcję drugą. U szczytu zostaliśmy zgarnięci przez swoich i już jechaliśmy prawidłowo. 

Po drodze zahaczyliśmy o sklep, w którym ładnie prosząc skorzystałam z WC. Dalej droga wiodła do Włostowa a stąd już prosto do Sandomierza. W Lipniku pożegnaliśmy Jarka. Na ostatnim odcinku trasy, prędkości nie było końca. Kolarki poszły przodem a reszta jechała za mną a potem była zmiana. To była taka jazda, że p. Zbyszek na sikorskim jak się obejrzał to już nas nie było. Można to nazwać dziką jazdą. Kto za kim gonił nie wiadomo ale jazda była przednia. Nawet moje zmęczenie przerodziło się w energiczną siłę. Spotkaliśmy się prawie wszyscy pod czołgami (bez p. Józka i p. Jacka). A mimo późnej pory ochoty na jazdę nabrałam i mimo namawiania bym zrezygnowała, zrobiłam dokrętkę, by na liczniku dwie setki się pojawiły…