Uczestnicy rajdu: FAramka, Alutka (Yessca A.), Paweł, Jarek, Ordos, Babka (Marilyn Monroe), Aga, Pan w Kapeluszu (Al Pacino), Piotrek, Kasia (Julia R.), Bogdan (Brad Pitt), Wiktor (Hiui), Andrzej, Włodek, Konrad, Grześ (tamtejszy tambylec), Ja (Angelina J.) + Wojciec i Karolcia 


Dzień 0. – wtorek, 23 sierpnia

Dzień jak co dzień. Ale za to wieczór... Wszystko zaczęło się o godzinie 19, a może nawet i wcześniej? Tak czy siak – dwunastu uczestników wyprawy na Pojezierze Suwalskie stawiło się niemal punktualnie na miejscu zbiórki. Żegnających też znalazło się paru (między innymi Misiek, który tym razem nie wrzucił nam do busa żadnego prezentu oraz Ola w wystrzałowej kiecce). 

Pakowanie rowerów to oczywiście zadanie dla mężczyzn - nasi equipowi chłopcy wykazali się po raz kolejny bystrym oraz nadzwyczaj świeżym umysłem podczas rozkręcania jednośladów na części-prawie-pierwsze. Kiedy dokładnie sprawdziłyśmy, czy żadne pedało nie zostało pominięte w ferworze upychania – można było spokojnie odjechać, w Odległe Strony Północne. 


Dzień 1. – środa, 24 sierpnia

Nad ranem dotarliśmy na miejsce, stwierdzając po drodze, że są tu też górki. Ale aby nie budzić właściciela naszej kwatery, postanowiliśmy iść nad jeziora na wschód słońca. Hmmm i pojawił się problem którędy nad jezioro Szelment Mały, Jodel oraz Iłgiel? Gdy opatrzyliśmy drogę nad Iłgiel, Alutka stwierdziła, że nie idzie bo są tam duże psy, które pilnują. Jednak po ciężkiej nocy można psa pomylić z koniem ze związanymi nogami. Z drugiej strony chcąc dojść do jeziora Jodel bądź Szelment Mały dotarliśmy na plebanię. Cóż nie widząc mimo to wschodu staliśmy i patrzyliśmy przed siebie na otaczający nas widok. Tomek w tym czasie zapuścił się w przeczesywaniu terenu. Po powrocie stwierdził: „bunkrów nie ma, ale i tak jest fajnie”. Atakowani przez komary wróciliśmy do busa przespać się cosik. Chłopaki zaczęli skręcać rowery. 
Długo się nie pospało, zostaliśmy wpuszczeni na teren kwaterunku i rozlokowani w pokojach. A tu jakie wygody… łazienka z ubikacją w pokoju, telewizor + radio, balkon. A na całe piętro kuchnia z pełnym wyposażeniem i nawet dwiema lodówkami. Szybkie ogólne rozpakowanie i wlot w kimono. 

Po kilku godzinach pożytecznego snu, pobudka i szykowanie się do realizowania trasy nr 1 z PDF-u w stronę Litwy. Startowe zdjęcie bez loda i w drogę. Pierwsze rozwidlenie dróg i gdzie dalej??? Trzymamy się szlaku zielonego R65, po modyfikacjach obierania kierunków docieramy i przekraczamy przejście graniczne Budzisko-Kalvarija. W kantorze panowie poszli się zapytać gdzie jest jakiś sklep i jak tam dotrzeć. A tam zostali poinstruowani co i gdzie dostaną, łącznie z „fajnymi dziewczynkami” jednak nasi mężczyźni odpowiedzieli, że mają swoje (odpowiedź prawidłowa). Jadąc po litewskich drogach byliśmy pod wrażeniem otaczającego nas piękna o jakim pisał Mickiewicz. Tego widoku pól, gospodarstw i cudnej, świeżej zieleni. Po takich eh, achach dotarliśmy do sklepu, rozsiedliśmy pod śliwą robiąc sobie popasik. Ciężko było się dogadać ze sprzedawczynią, jednak jakoś wspólny język się znalazło. Obiecując zamieszczenie przestrogi będącej jednocześnie informacją, zamieszczam aby nie kupować na Litwie gum do żucia za 0,10 bo smak mają przez ok. 1 min. a potem stają się twarde i sztywne niczym kamień. Nawet ani jednego balona nie da się zrobić. Potwierdzi to każdy z nas, kto ją żuł. Moją pamiątką z Litwy po powrocie z wakacji do cywilizacji były tatuaże…

Trasa powrotna wg PDF-u prowadziła na Puńsk, gdzie mniejszość narodowa stanowi większość (zamieszkuje tam ok. 80% Litwinów), jednak została zmieniona ze względu na wydarzenia ostatnich dni, które tam się rozegrały. Jakie? Otóż wszystkie tablice z nazwami miejscowości i wsi są w dwóch językach, polskim i litewskim. Te polskie pozostawiono, ale litewskie zamazano farbą białą i czerwoną, imitując polską flagę. Nieznani sprawcy zniszczyli w 14 miejscowościach 28 tablic i znieważyli jeden pomnik litewski. Więc zmiana trasy skierowana była na Rutkę-Tartak, potem na Wierzbiszki i w krainę produkcji dojrzewających serów podpuszczkowych gdzie sięgamy języka o dalszą drogę. Kobieta daje nam kierunek a jeśli nie dojedziemy to u niej nocujemy. Po drodze w lesie zostaje Andrzej i do krzyża nie dociera. Co mamy jemy i już prostą drogą do Becejłów jedziemy. Po dojechaniu na miejsce od razu była okupacja sklepów za płynami pitnymi. Przez całą trasę nie było ani jednego sklepu, nie licząc tego na Litwie. 

Później już tylko było mycie i wspólne przygotowywanie obiadu wraz z konsumpcją. Ponieważ człowiek z gitarą nie doszedł i usnął w swoim kwaterunku, wykorzystaliśmy z Alutką i Majką obecność tv w pokoju i leżąc w łóżkach oglądałyśmy wszystko od Wesołowskiej. Pozostali grali w piłkarzyki, bilard i oglądali plazmę…


Dzień 2. – czwartek, 25 sierpnia

Poranne słońce zaglądające przez okna zbudziło natrętne muchy, które postanowiły nam podokuczać w słodkim śnie. Nie widząc sensu leżenia i oganiania się od nich, trzeba było ruszyć tyłek z łóżka. Powoli zaczęła wstawać reszta equipy, przygotowując się jednocześnie do wyjazdu. Nie omieszkam się nie wspomnieć, że wówczas przyjechały posiłki w roli Agi, Wojtka i Karolci, którzy zostali przygarnięci do różowego pokoju. 

Czas nagli zjawia się Andrzej, Konrad, Włodek oraz Grześ, robimy zdjęcie i jedziemy w trasę nr 2 z PDF-u. Razem z nami wyrusza Wojtek z Karolcią, ale do pierwszego zjazdu, bo tam podobno Karolcia zawirowała i się wrócili. Ja nie widziałam bo z Alutką i Kasią przodowałyśmy. Ich nieobecność zauważyłam na pierwszym rozjeździe gdy czekałyśmy z chłopakami na mapowego. Po wskazówkach i kierunkach palimy gumy podziwiając jednocześnie otaczający nas krajobraz. Widoki są tak piękne, że zapierają dech. Co górka, co zakręt jeszcze piękniejsza panorama. Nawet zdjęcia nie ukażą w całości tego piękna, ponieważ są tylko jego cząstką. A całe to piękno jest wynikiem ostatniego skandynawskiego lądolodu, który nasuwał się dwukrotnie na te ziemie - 60-65 tys. lat temu oraz 22-13 tys. lat temu. Po okresie postoju czoła lodu na linii maksymalnego zasięgu, nastąpiła jego stopniowa recesja, przerywana kolejnymi postojami. Podczas postoju czoło lądolodu wykonywało nieraz ruchy oscylacyjne- cofnięcia do tyłu i pchnięcia do przodu. Ruchy te powodowały zaburzenia wcześniej złożonych osadów. W ten sposób lądolód dokonał profilowania tego terenu. Pozostawił po sobie: jeziora, rynny lodowcowe oraz tak zwane "oczka polodowcowe" - niewielkie zagłębienia bezodpływowe, czasem wypełnione wodą. Pozostałością są także wysoczyzny lodowcowe, moreny czołowe, moreny martwego lodu, kemy, ozy i sandry. Również głazy narzutowe - przyniesione z środkowej Szwecji, Wysp Alandzkich i z dna Bałtyku - są świadkami jego ogromnej dynamiki. Na ziemiach Suwalszczyzny nie ma w ogóle drzew owocowych, co spowodowane jest niską klasą gleb, surowym klimatem i krótkim okresem wegetacji. Uprawia się jedynie zboża (żyto, owies, jęczmień), ziemniaki, buraki, marchew oraz kukurydzę z przeznaczeniem na paszę. 
To tyle z geografii reszta w PDF-ie, necie, książkach i innych pomocach naukowych. 

Docieramy do Góry Cisowej w Gulbieniszkach nad Jeziorem Kopanym, zwanej polską bądź suwalską Fudżijamą, z której szczytu widać cały Suwalski Park Krajobrazowy. Ale będąc u podnóża, musieliśmy się na nią wdrapać. Wiktor postanowił wjechać, jednak ktoś położył mu schody i jak pozostali wszedł nożnie. Wejście na szczyt było apogeum, tego co widzieliśmy po drodze. Z każdej strony rozpościerał się baśniowy krajobraz. Cóż chyba nikt nie żałował, że przyjechał bo to piękno ziści wszystko, nawet te szutrowe z mózgotrzepami łącznie drogi. Gdyśmy się napatrzyli, zeszliśmy już schodami i pojechaliśmy w stronę Hańczy. Szukając po drodze jakiegoś sklepu. Sklepu nie było, za co był, całkiem uroczy i z klimatem urządzony zajazd. Tutaj kolejne sesje zdjęciowe i przy okazji przerwa na posiłek. Bardzo ciekawie oznaczona tu była ubikacja z podziałem na płeć. A i oczywiście pierwsze ubytki w maszynach się pojawiły. Pawłowi jakaś nakrętka była potrzebna do skręcenia koła, bo gdzieś mu się zagubiła... W obejściu niestety nic nie znalazł, nawet nie miał możliwości z innych rowerów zachachmęcić. 

Po takim leniuchowaniu zasiadamy rumaki i mkniemy w stronę Bachanowa. Mijamy Łopuchowo wraz z Rezerwatem Głazowisko Łopuchowskie. Jadąc na przodzie, dotarłam do rozwidlenia dróg. Czekając na resztę zagadnęłam jakiegoś przechodzącego tambylca, „którędy do Sandomierza”. Najpierw się zapytał „gdzie?!?!” (robiąc przy tym zdezorientowaną minę). Gdy powtórzyłam, to poprosił o jakąś większą miejscowość bo nie kojarzy. Podałam „Radom”. Chłop się obrócił, zaczął machać, że nie tędy, że muszę się wrócić, że to w przeciwnym kierunku i daleko. Jednak chcąc się dowiedzieć dokąd prowadzą drogi przede mną, to powiedział, zaznaczając, że tamtędy nie dojadę do Sandomierza tylko do Hańczy. Skwitowałam, że skoro tu jestem, pojadę sobie zobaczyć Hańczę a potem się wrócę. Podziękowałam, pozdrowiłam, pożegnałam i ruszyłam. Zaraz wyłoniła się grupa i laskiem po szutrówce jechaliśmy dalej. Drogi te są bardzo zgubne, ponieważ wydaje się, zjeżdżając na przykład z góry, że jest twarde podłoże a tu niespodzianka kupa piachu i poślizgi. Czasem na płaskim było tyle piachu, że rowery stawały i je pchaliśmy. 

Tak więc sobie dojechaliśmy do Bachanowa i jednocześnie do Jeziora Hańcza, które jest najgłębszym polskim jeziorem i jednym z najgłębszych w Europie. A tutaj możliwość wypożyczenia sprzętu do nurkowania, możliwość rejsu łodzią po jeziorze. My rozsiedliśmy się na zacumowanej łodzi z ławkami. Woda była tak czysta, że było widać dno, jednak głębokość ciężko było określić, ze względu na złudność lustra wody. Boguś na ochotnika cofnął się bliżej brzegu i zanurzył jako pierwszy w Hańczy. Wiedząc głębokość wskoczyłam do wody. Ale było przyjemne uczucie chłodu... A potem była sesja z ważką. Śliczna była, piękny miała kolor i fajnie pyszczkiem ruszała. W tym czasie Paweł z Wiktorem pojechał szukać nakrętki do koła. Po takim wymoczeniu i ochłodzeniu organizmu, wsiadamy na rowery i jedziemy po drodze werbując Pawła z Wikim. 

Powoli zaczęło nam brakować płynów, organizmy się wysuszały, a tu ani widu jakiejś spożywki. Na kolejnym rozstaju dróg w Maciejowiętach i obieraniu kierunku, zgłaszaniu przez equipę braku wody, zobaczyłam jakiś szyld ruszyłam więc aby go obadać okazało się jednak, że to tylko jakieś pokoje do wynajęcia. Pojechałam dalej zagadnęłam jakiś chłopów gdzie mają tu jakiś sklep spożywczy. Jeden mówi, że nie wie, a drugi, że nie ma. A FA pisała, że „to nie koniec świata”. W tym też miejscu zaczepiłam trzech cyklistów (imion nie pamiętam, więc nie podam) i zaczęliśmy gadać. Powiedzieli, że kilka kilometrów dalej w dole coś jest, tylko czy coś oprócz frytek tam będzie to nie wiedzą. Okazało się, że są ze Śląska jednak część drogi przejechali pociągiem a resztę rowerami (z całym ekwipunkiem) i jeżdżą sobie po Suwalszczyźnie już dwa tygodnie, a za dwa dni wracają do domu, do cywilizacji. Wrażenia z Suwalszczyzny na każdy temat mieliśmy takie same. Dojechała reszta equipy i po takim gadu, gadu z chłopakami i z nadzieją na wodę ruszyliśmy by za kilka kilometrów dotrzeć do Stańczyków i kolejnego celu „Wiaduktów Północy”. 

Widok z daleka na mosty był nieziemski. Po serii zdjęć podjechaliśmy do baro-sklepu, frytki były, woda była, lody były, pamiątki były – zostaliśmy uratowani!!! Siedząc, jedząc robiliśmy obczajkę jak wejść na te najwyższe w Polsce mosty. W końcu nie chcąc czekać dłużej Kasia, Jarek, Tomek, ja i nie wiem czy ktoś jeszcze poszliśmy. Wchodzimy sobie legalnie, jakaś budka sobie stoi ale pusta a tu nagle zaczęły psy ujadać a jeden zmierzał w naszym kierunku. Przez okienko w budzie wyglądnęła jakaś głowa, wyszła i zaczęła nas do siebie wołać. No to się wróciliśmy. Koleś chciał nam wręczyć wejściówki za 5 zł. A my nic z sobą nie mieliśmy oprócz tego co na sobie. Zaczęliśmy się z nim targować. Zaczął mówić, że taki fajny film mu przerwaliśmy. Pytamy się jaki? Odpowiada, że taki kosmiczny (nie wiedział jak go określić). Okazało się, że to był film science fiction. Gadamy, gadamy w końcu koleś patrzy na mnie i mówi, że ja tu co roku jestem i nie chcę płacić. Ale mnie tym rozwalił. Nawet teraz pisząc tą relację, łzy ze śmiechu lecą na wspomnienie jego wyznania. I chociaż mówiąc mu, że pierwszy raz w życiu moje stopy teraz stoją na tej ziemi, dalej się upierał przy swoim. Doszła reszta grupy i dogadaliśmy się z gościem. Wiktor został na dole by pilnować rowerów. Weszliśmy na mosty a raczej na most, który wyłożony został kostką a drugi był w remoncie. Potem schodami zeszliśmy w dół pod mosty, i po drewnianej kładce kto chętny do rzeczki, skacząc z kamyka na kamyk i kamykami pieszcząc stopy. Schłodzeni, schodami w górę ruszyliśmy ku wyjściu. Żegnając się z bramkarzem, na do widzenia powiedział mi, że w zeszłym roku byłam słabiej opalona. Przytaknęłam mu, iż w tym roku słońce bardziej mnie popieściło. 

Po zasięgnięciu języka z Kasią udałyśmy się do clip-clopa również Aga tam się wybrała. A tu jaki widok…papier jest, umywalka jest, drzwi są a muszli nie ma. Jak na Roztoczu było wszystko oprócz drzwi tak tu nie ma muszli. Czyżby sikali tutaj na Małysza? Aga stwierdziła, że niedługo otworzymy galerię wyjazdowych kibli. W sumie to nawet niezły pomysł, bo na sporo ciekawych trafiamy. 

Mosty zaliczone, więc czas na powrót trasą częściowo tą samą. Pojawiła się fala spadających łańcuchów. Na rozwidleniu jedziemy nie w prawo a w lewo na Orliniec, prosto w las pełen zapiaszczonej drogi z kałużami i z ciągnikiem na szerokości drogi. Ale co to dla nas. Jak nie przejedziemy to przejdziemy i się przedrzemy. Docieramy do Kłajpedy, kto wchodzi to wchodzi na przykapliczny cmentarz, który jest bardzo zapuszczony. W dalszej drodze pojawia się kilka nawet przyjemnych podjazdów a potem odjechanych zjazdów. Mówiąc prosto było z górki i pod górkę. A za nimi ukojenie „Bar pod Klonem”. Pozbawiliśmy go części płynnego asortymentu i zimnych lodów. Ale czasu na zasiadówki nie ma. Kto chce robi pamiątkowe pieczątki i jedziemy. Ale jedziemy po szutrówkach niczym The Fast and the Furious. Nie wytrzymuje tego guma Alutki, która łapie dziurę. Do pomocy Yessca dzwoni za Pawłem, który zawsze pomoże. Wraca się jednak nie sam i jeszcze dojeżdżają pozostali nasi mężczyźni i każdy ma swój sposób na dziurę. W ostateczności zostaje ona załatana nowoczesną łatką. Pozostała część grupy czekała na nas lansując się na ancfalcie i takim podłożem mkniemy dalej. Jednak nie długo, bo po jakimś kilometrze kolejna guma tym razem u Bogusia. Idąc za słowami Alutki - Paweł pomoże - dzwonię więc za nim by się cofnął. Miejsce na gumę ładne gdyż przy kikutach brzózek ale upierdliwe przez komary. Więc aby nie tracić czasu nie łatamy a zmieniamy na babki dętkę. Pompującego Pawła oganiamy od komarów by zrobił to szybciej. Zasiadamy rumaki i dołączamy do reszty equipy, czekającej na nas na górce. Teraz już bezproblemowo, wesoło i szybko ku zachodzącemu słońcu mkniemy do Becejłów. 

Po dotarciu na kwaterę nie ma co się opisywać bo schemat działań podobny jak dzień wcześniej. Z tą różnicą, że obiadokolacja była inna, doszedł Andrzej z gitarą więc było śpiewanie a nawet tańce. Ustalany był także dzień piątkowy, który według PDF-u był dniem wolnym od pedałowania. Stanęło na tym, że idziemy na kajaki (szczegóły opisze FA). Cicho bo cicho i ja się zgodziłam mimo, że miałam chęć jechać do Suwałk i Augustowa. Cóż przeżyje, mówi się trudno…


Dzień 3. – piątek, 26 sierpnia

Budząc się rano nigdy nie wiemy co przyniesie nam nadchodzący dzień. Mimo, że miały być kajaki dla wszystkich to Jarek postanowił zostać razem z Agą, Wojtkiem i Karolcią. Wyszło więc, że jest nieparzyście i ktoś będzie sam. A że ja byłam napalona na te Suwałki i Augustów, postanowiłam nie skazywać nikogo na samotność w kajaku to też zrezygnowałam. Przestudiowałam mapę, jak będę jechać. Zapisana w pamięci i OK. Jednak FA dała ją jakby co. Wiktor dawał wskazówki na inną drogę a Wojciec na jeszcze inną w kierunku Rutki-Tartak i dał swoją samochodową mapę. Wszystko opierało się na tym bym nie jechała główną, która prowadzi do przejścia granicznego. 

Opiszę teraz swoją wyprawę, a FA equipy kajakowej. 

Wyruszyłam po jakiś 30 minutach po grupie kajakowej, bo Wojciec próbował przekonać mnie na Rutkę-Tratak mówiąc jeszcze, że wrócę się ze swojej trasy w połowie do Suwałk. Jednak zależało mi jechać główną by zwiedzić po drodze Cmentarzysko Jaćwingów. I z muzyką w uszach ruszyłam w kierunku Suwałk. O 11.00 byłam już w Suwałkach, po drodze gdzieś minęłam Cmentarzysko Jaćwingów. Na dzień dobry Suwałki przywitały ścieżką rowerową. A patrząc w prawo spodobał mi się obraz w dali wiatraków, więc postanowiłam jak najbliżej do nich dojechać. Wdrapałam się na jakiś nasyp, z którego widok na cały ich ogrom był przepiękny. Ruszyłam potem w stronę centrum. Po drodze zahaczyłam o pocztę, by wysłać obiecaną kartkę. W centrum miasta stoi Galeria Jednego Obrazu Młodzieżowego Domu Kultury w Suwałkach, która jest najmniejszą zabytkową budowlą miasta oraz najmniejszą galerią w Polsce, gdzie podziwiać można dzieła tamtejszych twórców. Akurat trafiłam na wystawione rysunki Marcina Baluna. Jadąc dalej ukazuje mi się kościół ewangelicko-augsburski Świętej Trójcy, wybudowany w latach 1839-1841, i który jest jedyną działającą świątynią luterańską na Suwalszczyźnie, w której okazjonalnie odbywają się koncerty muzyczne. Chcąc wyjść na prostą w stronę Augustowa (bo żadnych znaków informacyjnych nie widzę) pytam się o drogę tambylców. Kierunek dają, pytając się jednocześnie z lustrowaniem mnie co ja tutaj robię. Jak to co? ZWIEDZAM. Jadę dalej ulicą Wojska Polskiego, której nazwa nie jest bez przyczyny bo mieszczą się na niej budynki wojskowe, pomniki oraz Muzeum Historii i Tradycji Żołnierzy Suwalszczyzny. Obojętnie nie przejeżdżam, parkuję rower i idę zwiedzać eksponaty oręża polskiego i po pułkach suwalskich. A na zewnątrz przy budynku znajdują się armaty, wyrzutnie, haubice i czołg. Po historii ruszam do Augustowa. Suwałki określam miejscem przyjaznym rowerzystom. Praktycznie same ścieżki, momentami są ich braki jednak to nie przeszkadza w poruszaniu. Miejscowi życzliwi i pozytywnie nastawieni do pomocy. 

Do Augustowa droga się dłużyła, pojawił się wiatr w twarz i jedynym umileniem były tiry, które w swojej prędkości wytwarzały podmuch wiatru, który porywał za sobą i w mordę wiatr był nieodczuwalny. Muszę zaznaczyć, że ukształtowanie terenu od Suwałk do Augustowa, czyli im dalej na południe tym górki się spłaszczały, teren stawał się mniej górzysty. Dojeżdżając do Augustowa po prawej stronie mijałam Jezioro Rospuda, które łączy się z Jeziorem Necko. Docieram do mostu pod którym płynie rzeka Klonownica, będąca najkrótszą żeglowną rzeką w Europie. A najkrótszą z tego względu, że jej całkowita długość wynosi 800 metrów. Upamiętniające zdjęcia, że dojechałam do Augustowa i dalej wbijam się na ścieżkę rowerową. Ale jadąc i jadąc, nic nie widząc, żadnych znaków, pytam się tambylca (którego też musiałam szukać) gdzie i jak dojechać. Wskazuje wszystkie interesujące mnie kierunki. W sumie byłam na dobrej drodze. Jadę więc nad Jezioro Necko, którego nazwa wywodzi się z jaćwieskiego słowa methis oznaczającego "rzucać". Jezioro to należy do typu polodowcowych jezior rynnowych. Posiada dobrze rozwiniętą linię brzegową, w 70% porośniętą lasem, z licznymi piaszczystymi plażami (http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/20382,augustow-przyroda--wypoczynek-i-rozrywka.html). Piaszczysta plaża, tłum ludzi budzi we mnie smutek, że nie zabrałam stroju pławnego i ręcznika. Pozostało mi tylko brodzić wystawiając twarz do słońca. Po ochłodzeniu szukam ścieżki rowerowej, którą mogę dojechać wzdłuż Necko do Kanału Augustowskiego. Jednak dowiaduję się, że mam dwie drogi ta wzdłuż jeziora jest dłuższa, a jeśli chcę zaoszczędzić na czasie muszę cofnąć się do głównej drogi i jechać ścieżką wzdłuż niej. Wybieram opcję drugą, gdyż się zasiedziałam a jeszcze nie wszystko zwiedziłam a do tego mam powrót. Docieram do Kanału Augustowskiego. Szczerze mówiąc tak mi się widok spodobał, że nie chciało mi się odchodzić. Nie opisuję historii kanału więc daję linki, gdzie można zasięgnąć informacji (http://www.suwalszczyzna.pl/pol_ver/pol06.htm), (http://kanaly.info/pl/index/id_contentnews=41). W drodze powrotnej jadę nad Jezioro Białe Augustowskie, które bywa nazywane również Krechowieckim, od nazwy 1 Pułku Ułanów Krechowieckich stacjonującego w Augustowie w dwudziestoleciu międzywojennym. Brzeg jeziora jest wysoki i suchy, porośnięty lasem sosnowym. (http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/21202,augustow-jezioro-biale.html). W tym też okresie Augustów nazywany był „Wenecją Północy”, gdyż w granicach administracyjnych miasta znajduje się siedem jezior z wieloma mniejszymi, z których większość połączona jest kanałem Augustowskim (http://abc-augustow.pl/augustow/o-augustowie). 

Na tym kończę zwiedzanie Augustowa i wracam. Jak wcześniej droga się dłużyła to teraz wyjątkowo szybko minęła – podobno powroty są zawsze szybsze. W Suwałkach przejeżdżając obok lekkoatletycznego stadionu spodobał mi się napis na płocie, który jest przekazem do wszelkiej kultury fizycznej FAIR PLAY JEST KLEJNOTEM W KORONIE LUDZKIEJ ETYKI. Suwałki powoli sobie przejechałam, wbiłam się na E67 i chwilami pod wiatr jechałam w kierunku Szypliszek. Od Szypliszek do Becejłów miałam lajtowo bo praktycznie z górki nie wliczając dwóch tylko podjazdów. 

Po powrocie na miejsce (stan licznika wskazał 122,95km.) myślałam, że equipa kajakowa już dawno wróciła jakież było moje zdziwienie, że ich jeszcze nie było. Zjawili się po ok. 50 minutach. 

Na tym kończę swoją część relacji, pragnąc podziękować każdemu uczestnikowi rajdu z osobna i wszystkim razem za udany i mile spędzony czas pełen wrażeń – pozytywnych, bo negatywnych nie ma. Oczywiście Grześ zasługuje na oklaski, że był, prowadził i znając teren jako tambylec radził. Każdy coś wniósł w ten rajd, każdy był taką szprychą, która wzmacniała swoją obecnością całą equipę; „bunkrów nie ma ale i tak jest fajnie”. Teraz pióro/klawiaturę oddaję FA…


W piątek FAmilia i Jarek byczyli się nad Szelmentem, Jola niezmiennie ćwiczyła mięśnie łydek, a cała pozostała grupa – machała rękami wiosłując po Czarnej Hańczy.

Wyruszyliśmy z miejscowości Wysoki Most, do którego Robert dowiózł nas busem. Naszymi wodnymi przewodnikami byli: Włodek i Grzesiek. Włodek kajakarz, mięśnie ręczne lepsze od nożnych, spływał tą rzeką 20 lat temu. Grzesiek autochton – spływał rok temu, więc był w miarę na bieżąco. Jak Jola wspomniała – byliśmy idealnie sparowani do naszych piątkowych pojazdów. Na kajakach jak to na kajakach – wesoło i radośnie. Jedynym minusem był fakt, że płynęliśmy... pod wiatr!!! Więc nie było wcale tak hop siup lekko z prądem.
Oprócz krótkich postojów pod mostami, popas obiadowy mieliśmy we Frąckach. W Głębokim Brodzie znajduje się knajpa, pole campingowe itp. Cały dzień w zasadzie płynęliśmy, płynęliśmy, płynęliśmy... Zwiedzania nie było, chociaż można pod to podciągnąć domek z sauną przy brzegu. Od postoju we Frąckach Czarna Hańcza meandruje, więc było jeszcze weselej, chociaż po jedzeniu to wiadomo – spać się chce.
Spływ skończyliśmy w miejscowości Okółek, gdzie rzeka jest dość głęboka i łatwo coś w niej zgubić.


Dzień 4. – sobota, 27 sierpnia

Sobota była ostatnim dniem wyprawy opisany w PDF-ie, zgodnie z którym mieliśmy jechać nad jezioro Wigry. Napiszę krótko: plan wykonany :)
Wyruszyliśmy kolejny raz ze słoneczkiem. Pierwsze kilometry trasy prowadziły wzdłuż jezior Szelment Mały i Szelment Wielki (od strony zachodniej). W Wołowni skręciliśmy na wschód, minęliśmy Leszczewo z Górą Jesionową (na której znajduje się stok narciarski) i od tego momentu pedałowaliśmy szlakiem rowerowym, który miał doprowadzić nas do samych Wigier. A czy tak było w rzeczywistości? Może i „prawie” robi różnicę, ale nie było tak źle :)
Zaraz za Leszczewem skonfrontowaliśmy się z niemałą grupą rowerową cyklistów z suwalskiego PTTK-u (pozdrawiamy!). Chwilę potem Konrad złapał kapcia. To był trzeci kapeć na wyjeździe, chociaż spodziewałam się większej ilości dziurawych dętek od ciągłej jazdy po, w najlepszym wypadku, szutrze.
W Nowym Jasinowie zaznaliśmy trochę luksusu (asfaltu), przekroczyliśmy drogę krajową prowadzącą z Suwałk na Litwę i rozpoczęła się szaleńcza jazda po mózgotrzepach. Na pierwszy rzut oka zwykły szuter, daliśmy się zwieść. Serdeczne wyrazy współczucia dla mieszkańców wsi: Węgielnia, Bilwinowo i Polule za codzienne męczarnie z taką drogą.
W Polulach przejechaliśmy przez tory i pomknęliśmy w stronę Dębowa. Stąd krótki odcinek przez las, prosto na wschód do Wiatrołuży Pierwszej, tylko po to, żeby znów odbić na zachód. No ale tak prowadzi szlak rowerowy. Swoją drogą mało urokliwy, może przez ten dziurawy asfalt?
W Lipniaku zaczęły się niejasności w mapie, w trasie, w znakach. Skutkiem było kilkukrotne zgubienie drogi i brak pewności, czy „na pewno tędy” (szczególnie jak wpakowaliśmy się w upierdliwy piach). Całe szczęście (np. dla mnie, przewodnika) zaraz za Nową Wsią wjechaliśmy do lasu (mijając po prawej ciekawą kapliczkę) i niedługo później ujrzeliśmy znaki szlaku rowerowego. Byliśmy już w Wigierskim Parku Narodowym, co oznaczało, że cel jest coraz bliżej.
Mimo to, zatrzymaliśmy się jeszcze na skraju lasu w celu zażycia kąpieli w rzece Kamionce. I zaraz później, po zdobyciu szutrowego podjazdu, dostrzegliśmy jezioro Wigry.

Najdłuższy tego dnia postój był oczywiście w miejscowości Wigry, tuż przy klasztorze pokamendulskim. Po pierwsze: posililiśmy się w barze, niektórzy lansowali się także w zielonej saunie. Po drugie: zwiedzaliśmy klasztor. Po trzecie: kąpaliśmy się w największym jeziorze na Pojezierzu Suwalskim. Oczywiście było tak fajnie, że nie chciało się wracać. Ale zgodnie z mapą droga powrotna miała być krótsza i szybsza, więc mogliśmy sobie pozwolić na piknikowanie.
Zaraz przed wyjazdem z Wigier złapałam kapcia (czwarty i ostatni), co wydłużyło jeszcze o parę chwil nasz pobyt w tym legendarnym miejscu.

Droga powrotna prowadziła prosto na północ przez Piertanie, stąd lasem do Królówka i Piotrowy Dąbrowej, przez Wiatrołużę (déjà vu?) aż do Kaletnika. A w Kaletniku postój, a nawet dwa. Pierwszy pod kościołem, bo fajny. Drugi pod sklepem, bo też fajny.
Dalsza droga prowadziła już prawie do samych Becejł asfaltem (a więc nuda). W Zaboryszkach skręciliśmy na Dębniak (prawie wszyscy). Jola i Maciej ścigali się główną drogą przez Szypliszki do Becejł. Resztę grupy natomiast Grześ poprowadził przez Fornetkę do Rybalni, gdzie przeżyliśmy zachód słońca nad Szelmentem. Było cudnie :) Stąd już leniwe pedałowanie na kwaterę...

...gdzie czekało nas Bogusiowe leczo :)

Pożegnalny wieczór minął pod znakiem ogniska, gitary, śpiewów, tańców, ale też wspominek jeszcze trwającej wyprawy. Mieliśmy nawet pomysł na spędzenie niedzielnego przedpołudnia!


Dzień 5. i ostatni – niedziela, 28 sierpnia

Genialny plan Pawła niestety dał w łeb. Od rana ponuro, pochmurno, wietrznie i do tego mokro, więc nie spędziliśmy ostatnich godzin przedpołudniowych nad jeziorem. Niemniej jednak z grzebaniem trochę nam zeszło i ostatecznie wyruszyliśmy w Rodzime Strony Południowe o 11.

Powrót jak to powrót – niekoniecznie radosny i wesoły, tym bardziej z perspektywą nadchodzącego poniedziałku. Nawet pani w barze nie była skora do żartów, a polecała jedynie pyzy z soczewicą.

Do Sandomierza dotarliśmy przed zmrokiem. I znów rozpakowanie, składanie, skręcanie, dokręcanie... I w końcu banany na twarzach – wróciliśmy przecież z udanej wyprawy!