Miałam nie jechać, ale żądza i pragnienie wycieczki z BES było mocniejsze... W Sandomierzu byłam, można rzec, inkoguto, więc moje pojawienie się chwilę po 9:30 było dla większości (w tym Stacha) niespodzianką. Hmm, czemu PO 9:30? Moja Lastradka została przyciśnięta do muru przez dwa pozostałe pojazdy + siostrzaną przyczepkę i w celu wyciągnięcia roweru musiałam wezwać posiłki w postaci nieustraszonego Miśka. Oj, tam - dużo się nie spóźniliśmy.

Rano wyglądając przez okno doszłam do wniosku, że jest idealna pogoda na wyprawę rowerową. I byłaby, gdyby nie wiatr... Jak dla mnie - mroźny wiatr. Czy więc damy radę dojechać do Krzyżtoporu? Jak mus to mus! :) "Nasza sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna!"
Spod pomnika Solidarności żegnał nas Lewy, który właśnie wracał do domu z imprezy. Więc cyklicznych było nas tuzin minus jeden. Zanim opuściliśmy Sandomierz - przejechaliśmy caaałą ulicę Mickiewicza; to tzw. szpanówa objazdówa. Do Krzyżtoporu kierowaliśmy się więc "górą".
Przez Obrazów śmignęliśmy nawet nie zatrzymując się pod ulubionym sklepem Stacha. W ogóle nie pamiętam, żebym jechała tą drogą w tę stronę i o tak wczesnej porze.

W Klimontowie zatrzymaliśmy się oczywiście na Rynku. Zrobiliśmy z Miśkiem zakupy w nowych Delikatesach (reklama: mają tanie piwo!). W trakcie rozmowy na obrzeżach "parczku" Dziabąg pomylił jogurt Sławka z lodami. Przy okazji sprawdziłam, czy aby na pewno w słuchawkach jego plejera słychać: "wdech... wydech..." :P Na tym postoju dołączył do naszegoo peletonu p. Waldek - więc już pełen tuzin sandomierskich rowerzystów na trasie do Ujazdu.

Po dojechaniu do naszego celu zrobiliśmy zakupy w sklepie, który trzeba było na chwilę zamknąć - było tak mało miejsca, że nowi klienci się nie mieścili. Stachu wyruszył w poszukiwaniu Pałerejda, reszta nie wiem co, ale za to ja i Misiek skierowaliśmy się od razu na łączkę za zamkiem. Prezes dba o nas jak ojciec najlepszy - wziął koce, więc było naprawdę miło. Rozprawialiśmy o powrotnej trasie (przez Iwaniska?!), o przyszłotygodniowej wycieczce (Nowa Dęba?!), o Ukrainie, o butach do wspinaczki, o dużym niebieskim pingwinie, który przyśnił się Miśkowi, o grypie żołądkowej, o... Ogólnie o dupie Maryny - czyli jak zwykle :)

Kilku uczestników wycieczki musiało wcześniej zwinąć się do domu. Ostatecznie pojechaliśmy po jakichś 20 minutach za nimi - czyli na Mydłów. Była to dla każdego z nas (chyba) nowa trasa; wiodła przez pola, pola i pola. A i wąwóz, który szczególnie upodobał sobie Fuji z Miśkiem, a którego Dziabąg przeklinał. Mydłów dostrzegliśmy z daleka, a właściwie kościół (pod czyim wezwaniem?!). Oczywiście na krzyżówce mieliśmy problem z wyborem drogi. Po chwili dyskusji z miejscowo kobito wiedzieliśmy już wszystko. No, prawie.

Znów pola, pola, pola, sady, pola, pola, pola. I wąwozik, polną drogą w górę, dużo i długo. Mimo to - przepięknie! Ciągle wiał zimny wiatr - ale to też nic. W wąwoziku zlazłam z roweru, powoli snując się ku górze i ciesząc oko tymi cudami sandomierszczyzny. Żal opuszczać oazę zieloności, ale wracać trzeba... Klucząc dojechaliśmy do Słoptowa, a następnie główną drogą - do Lipnika, a dokładnie do stacji benzynowej (gdzie zrobiliśmy dłuższy, ostatni już postój). Tutaj narodził się pomysł pierwszej majowej wycieczki, jak również zadeklarowałam, że osobiście zajmę się krajoznawczą wycieczką w Góry Świętokrzyskie.

Do Sandomierza wracaliśmy już najkrótszą drogą, umęczeni ciągłym pedałowaniem pod wiatr (który teraz wiał nam prawie prosto w plecy). Najszybciej pomknął Fuji; dwóch rowerzystów czekało na rozjeździe obwodnica-centrum. I tak, jadąc przez miasto, po kolei kogoś "gubiliśmy", aż dojechaliśmy z Miśkiem na Stare Miasto. Nasz ostatni postój, przy Studni i z sezonowym lodem włoskim...

Trasa niespodziewanie krótka - równo 80km, ale za do z dokuczliwym wiatrem i... bolącym na sam koniec tym, co ja wiem, a ty rozumiesz. Dziwna sprawa.