Relację należy zacząć faktem, że wycieczka planowana była od zeszłego sezonu. Każdy szczegół niemal idealnie dopracowany. Aha, ale w tamtym roku. Z każdą chwilą i każdym przejechanym kilometrem okazywało się, że ta wyprawa to jedno wielkie wariactwo. Zaczęło się od bardzo ważnego BRAKU - mapy. No kompletnie żadnej, która mogłaby przydać się w trasie na Leżajsk. Wcześniej, a właściwie już dnia poprzedzającego wyjazd dowiedzieliśmy się, że nasz nocleg w miejscu docelowym jest wielce wątpliwy. No dobra - w ogóle takowego na sobotnią poranną godzinę nie było.

Jednak żwawo wyruszyliśmy spod Bramy Opatowskiej, parę minut po godzinie 10. Przez pierwsze kilka godzin jazdy dziwnym trafem w grupie przeważała płeć piękna (fenomenalne zjawisko!). Było nas początkowo siedem osób - Stachu, Dziabąg, Amra, Edyta, Ewa, Ola i ja. Do Grębowa dojechaliśmy bez problemów (19 600m, hehe). Tutaj zaczęły się dyskusje. Od Ordosa (który z powodu strachu przed deszczem nie pojechał tym razem z nami :P) dostaliśmy plan wyprawy (najpierw kolejno wypisane miejscowości - smsem, następnie mapki z opisami - mmsem). Więc następna Stalowa Wola. Kiedy tylko wjechaliśmy do miasta - wątpliwości i spory powróciły. "Szczęśliwym" (w wielkim cudzysłowiu) trafem spotkaliśmy najpierw dwie kobiety, które pokierowały nas "w drogę za hotelem", a chwilę później - trzysobową grupkę piechurów, z których jedna kobita wiedziała jeszcze mniej od drugiej, a facet nie odzywał się w ogóle. A chcieliśmy dojechać do Zalesia ("którego? paaanie, są dwa Zalesia...") przez Maziarnię. Doszliśmy do pewnego porozumienia i pomknęliśmy spokojną drogą prowadzącą przez las. Las się w końcu skończył (jak to czasem bywa), a my skręciliśmy do "Zajazdu nad Łęgiem" w Rudej. Tam czekaliśmy na Piotra, który miał pędzić za nami.

Około godziny później wyruszyliśmy na poszukiwanie Maziarni. Naszymi jedynymi drogowskazami podczas tej wycieczki byli tubylcy. Jeden z nich wskazał nam (prawdopodobnie) przeprostkę, którą dotarliśmy do "mniejszego" celu.

Znów krzyżówka, znów wypytywanie... Prosto, w lewo, w prawo, w prawo, prosto, w lewo, w lewo - kto to spamięta? Jak coś, będzie na Stacha! Kluczyliśmy po lasach, z których partyzanci nie mogli wydostać się przez 6 lat. Nam, o piękna pani, udało się w czasie znacznie krótszym. Dojechaliśmy do Sójkowej, gdzie wreszcie mogliśmy chwilę spocząć. W międzyczasie z nieba spadł (prawie dosłownie!) nam noclegowy wybawiciel. A więc jesteśmy uratowani :P [Tutaj wielkie podziękowania i serdeczne pozdrowienia dla xPiotrka Pietrońsiego za załatwienie noclegu w rodzinnym domu]

Spod sklepu w Sójkowej udaliśmy się już "prostą" drogą do Jeżowego (sklep na sklepie, jest nawet supermarket; kościół przypomina swym dostojnym wyglądem katedrę). Zatrzymaliśmy się w Groblach, gdzie z powodu usytuowania sklepu przy szkole - nie było w nim piwa. Zostaliśmy pokierowani przez miejscowe kobity do wsi Krzywdy, skąd niebawem mieliśmy dotrzeć przez las do Wólki. Jechaliśmy już bez pośpiechu, stresu i zmartwień o nasze dalsze losy. W Krzywdach przyszedł w końcu moment wkupywania się w łaski nowych Equipiczek. Eee, to jest - Equipowiczek! Chociaż... Obie wersje są prawidłowe :D

Wjechaliśmy do Wólki Łętowskiej od tzw. dupy strony - nie wiedziałam, gdzie poprowadzić peleton. Trzeba było zatrzymać i okrążyć miejscową rowerzystkę, a następnie wyłudzić od niej potrzebne informacje. Niebawem dotarliśmy pod sklep państwa Pietrońskich, a chwilę później - również na rowerze - podjechała po nas Pani Gospodyni. Po zakupieniu prowiantu na kolację poprowadziła nas do swojego domostwa, gdzie okazało się, że absolutnie nie pozwoli nam spać w garażu, a stodoły nie ma. No trudno - trzeba spać w domu... :P Gospodarz - zresztą sołtys wioski - pokazał nam olbrzymiego dęba (wg kroniki kościelnej już 300 lat temu był "duży"), którego objęło 3/4 naszej zgrai. Wieczór miło upłynął na rozmowach z Gospodarzami, konsumpcji kiełbasek i pysznego boczku z grilla oraz zabawach z Reksiem i Butem. Osobiście zjawił się nawet xPiotrek, jednak z powodu musu powrotu tego samego wieczoru - nie zabawił z nami długo.

Rano oczywiście pierwszy wstał Dziabąg (zaopatrzył się w sprzęt grający ze słuchawkami, więc nie budził nas jak pierwszego poranka na Roztoczu Radiem M.). Do godziny 8 wszyscy byliśmy już na nogach i mogliśmy wysłuchać dziabągowej relacji pogodowej z ostatnich 3 godzin - nie była za przyjemna. Deszcz, mżawka, deszcz... W taką pogodę nie opłaca jechać się dalej, do Leżajska - to babski pomysł, który zaraz został obalony, żeby po śniadaniu (z wybornym twarożkiem w roli głównej) zaakceptowany przez męską część naszej grupy. W ten oto sposób dwudniówka do Leżajska przerodziła się w wycieczkę (analogicznie do zeszłotygodniowej, zorganizowanej przez PTTK) pt. "śladami księdza Piotra Pietrońskiego" :P

Po pstryknięciu pamiątkowej fotki z Gospodarzami (którzy zaprosili nas i obiecali przenocować, kiedy tylko będziemy w tamtych okolicach) i podziękowaniach za niespotykanie bezinteresowną gościnę - wyruszyliśmy w drogę powrotną. Najpierw przez Nowy Kamień do krajowej 19, którą jechaliśmy jakieś 6km i gdzie złapał nas porządny deszcz. Porządny, bo niektórzy mieli mokre nawet "to co ja wiem, a ty rozumiesz" :P Zatoczyliśmy "małe" koło i przez Jeżowe pomknęliśmy w stronę Bojanowa. Trasa wyjątkowo przyjemna - równy ancfalt, dokoła lasy albo pola, spokój... Nawet nienajlepsza pogoda przestała przeszkadzać. Czas wolno płynął, zupełnie nie wprost proporcjonalnie do przebytych kilometrów :P Więc w Stanach zarządzony został dłuższy postój, co byśmy za wcześnie nie dojechali do Sandomierza. Był czas na zmianę ubioru (z tego korzystał głównie Dziabąg), na kawę, na drugie śniadanie - kanapki z piotrową sklerozką.

Ze Stanów pojechaliśmy stachową przeprostką, przez laaas, do Krawców. Było to jakieś 10km piachem, ale dzięki temu zaoszczędziliśmy czas, a przede wszystkim kilometry. Przez Krawce przejechaliśmy bez postoju, odwiedziliśmy dworek w Nowym Grębowie, gdzie też zatrzymaliśmy się pod sklepem - na wafle. Wjeżdżając do Grębowa zatoczyliśmy i zamknęliśmy duże koło tej wyprawy. Ostatnie 20km jechało nam się eee za szybko :P W niecałą godzinę później znaleźliśmy się w Sandomierzu - gdzie przywitał nas paskudny deszcz. Ale przecież do domu już tylko chwilka... więc nikt nie zdążył nawet zakląć na pogodę :)

PS. Pozdrowienia dla państwa Pietrońskich!!!