Niedzielny poranek przywitał uczestników wycieczki rowerowej do Nowej Dęby piękną i słoneczną pogodą. Stan osobowy grupy ciągle się zmieniał i właściwie nie wiadomo, ile osób było. Wyjazd rozpoczął się od zjazdu „Browarną”, która tego poranka nie dla wszystkich była gościnna, właściwie o małym pechu może mówić Fuji, który złapał gumę. Nastąpił od razu mały sprawdzian dla służb technicznych, które były obserwowane z niekłamanym podziwem przez malutki tłum innych rowerzystów i bardzo szybko uporały się z usterką. Po tym króciutkim aczkolwiek wymuszanym postoje ruszyliśmy śmiało naprzód hen przed siebie. Mała propozycja padła przy okazji tego zdarzenia, a mianowicie zmierzenia czasu, ile zajmuje zmiana dętki w kole naszym specjalistom. Może by kiedyś jakieś małe zawody urządzić, kto wie - wszystko przed nami. Jechaliśmy spokojnie dobrze znanymi drogami. Postój nastąpił tradycyjnie pod sklepem w Grębowie, gdzie odpoczęliśmy chwilę i podyskutowaliśmy z tubylcami. Piotr przekonywał jednego nieco bardziej dociekliwego, że jeszcze jest bardzo młody i jeszcze może.... nie jedno :) Nasza wesoła gromadka udała się następnie w kierunku Stanów, droga jak to do ziemi obiecanej jest wyboista, a mianowicie piaszczysta i wiedzie przez las. Troszkę zeszło nim się zebraliśmy po tej próbie terenowej wszyscy. Następny krótki postój pod sklepem w Stanach, gdzie Piotra spotkało ogromne szczęście, wygrał ogromna paczkę chipsów, czyli tą najmniejszą. Dalsza trasa było taka średnio przyjemna ze względu na nieco uciążliwy wiatr czołowy. W pełnym składzie zameldowaliśmy się w Nowej Dębie. Niektórzy zgłodnieli, a hitem wycieczki była sałatka z tuńczyka, na którą trzeba było czekać bardzo długo, podejrzewano nawet, że ten składnik podstawowy sałatki jeszcze przed naszym przyjazdem śmiało pływał sobie gdzieś w wodach Atlantyku. Następnie ruszyliśmy na miejsce naszego ogniska. Droga przebiegała spokojnie i dotarłszy do jakże nam znanej altanki zostało rozpalone malutkie ognisko. Niektórym było mało i musieli dorzucić do ognia malutki pniaczek. Tutaj można było odpocząć i zjeść małe co nieco. Nie obyło się również bez rozmów na różne zwykłe i bardzo osobliwe tematy. W pewnym momencie trzeba było podjąć tą jakże trudną decyzję o powrocie. Na trasie spotkaliśmy Jolkę, która kawałek nas odprowadziła. Ostatnie parę kilometrów wracałem razem z Pawłem, reszta nam lekko odjechała. Wróciliśmy sobie spokojnie w domowe pielesze w godzinach wieczornych może lekko strudzeni, ale i niezmiernie zadowoleni.