Pierwsza upalna niedziela tego sezonu (a może raczej - duszna). Już rano było tak gorąco, że nie chciało mi się wyjeżdżać pod Katedrę i dalej - Starym Miastem - do miejsca zbiórki. Poczekałam więc pod mleczarnią i bacznie obserwowałam zjeżdżającą ulicą Browarną liczną grupę moich kompanów. Uczestników - dwie dziesiątki! I nawet liczebna przewaga facetów nie była tak zdecydowana jak przeważnie...

Do Radomyśla jechaliśmy właściwie bez postojów (bo i po co). Po drodze napotkaliśmy wielkie kretowisko na wale przed Gorzycami, a trochę dalej - stadko ulubieńców Stacha (kuni). Pod marketem za Sanem dorwaliśmy się do huśtawki. Galfa trochę zaniżył jej poziom, ale nic złego się nie stało. Z powodu opuszczania nas przez Doktora - miałam typować jego zastępcę, który musiał być w pełnej gotowości w razie potrzeby masowania Fastumem mojego kolana. Niestety dostałam zakaz wyboru osoby nieobecnej, więc... dalej pojechaliśmy bez lekarza.

Co prawda - skład lekko okrojony, ale i tak było nas niemało - 17 sztuk. Trasa ciągle przypominała "pierwszy dzień Roztocza", więc pedałowało się dość przyjemnie. Tym bardziej, że faktycznie wyprawa do Suśca już tuż-tuż (m.in. o niej gadaliśmy po drodze - wspomnienia z poprzednich lat, plany i pomysły na tegoroczny wypad). W Dąbrowie Rzeczyckiej skręciliśmy do Zaklikowa. Od Lipy - upragniona jazda lasem. I mimo, że pod wiatr - to ten kawałek nadrabiał zapachem (a'la odświeżacz toaletowy :P).

Pierwsze wrażenie po dotarciu do zaklikowskiego Rynku - "u, Klimontów?!". Ale muszę przyznać, że te miejscowości może i mają podobne centra, ale Zaklików zdecydowanie ładniejsze. Oczywiście zrobiliśmy dłuższy postój; właściwie to wymuszony DŁUŻSZY - "gdyż ponieważ" nie mogliśmy trafić na otwarty sklep z kiełbami.

Wyjeżdżając z Zaklikowa mieliśmy ok. 15km do Borowa, ale postanowiliśmy po drodze zatrzymać się w celu rozpalenia obiadowego ogniska. Na tym też odcinku naszej trasy minęliśmy się z jadącą w przeciwnym kierunku ekipę Wuja Zena. A dalej... W niewytłumaczony (pewnie nie tylko dla mnie) sposób zaczęliśmy na prostej drodze dosłownie pędzić - prędkość nie schodziła poniżej 35km/h przed dłuższy moment! Ja rozumiem, że pomógł nam w tym wplecywind, no ale bez przesady :P A może po prostu czoło peletonu depnęło z powodu ataku głodzilli?

Miejsce, które miało okazać się doskonałe na ogniskową polankę było opanowane przez bandy krwiożerczych mrówek, które mogły nam powłazić "tam gdzie Ty wiesz, a ja rozumiem". I mimo, że Piotr obiecał być Tadeuszem - szybko stamtąd uciekliśmy. Przed wjechaniem w głęboki las, kolejna czwórka odłączyła się, żeby "wcześniej być w domu". A my zatrzymaliśmy się w Wólce Szczeckiej, gdzie dzięki gościnności Iwony - odpoczywaliśmy na trawce i nie tylko. Ognisko zostało opornie rozpalone i nawet miało być nieużywane z powodu braku patyków i chęci ich zdobycia, jednak z Olą za wszelką cenę chciałyśmy choć trochę opiec nasze kiełby (reszta się wycwaniła i zakupiła takie, które na surowo wyglądały całkiem jak po ogniskowaniu).

Po takim relaksie jak zwykle ciężko było nam wracać. Co prawda było już bliżej, niż dalej, ale to zawsze 40km... Pokluczyliśmy po lesie, żeby w końcu wyjechać na "główną". Minęliśmy Borów, Chwałowice, Antoniów (gdzie stoi pamiętny przystanek - zobacz). W międzyczasie, na około siedemdziesiątym kilometrze, zaczęłam odstawać. Psicina? Kolano. No tak, zabrakło Doktora, to zaczęło boleć. Nie chciałam opóźniać powrotu do domu, więc miałam zregenerować się dopiero w Radomyślu. Niestety od Sanu do samego Sandomierza peleton był zmuszony (oprócz Fujiego, ale jemu wybaczam :P) jechać wolniej niż był w stanie... Za co wszystkim dziękuję! Kolano było słabe do końca wycieczki, chociaż Stachu stwierdził, że... "przegadałam łechtaczkę".

Zaczęliśmy się rozjeżdżać już przed mostem (pozdro Jolka!), na wiadukcie (pozdro Edyta, Amra, Galfa!), a reszta - pod Zamkiem. I ja... Krakowską pomaluśku do domciu...