Jechali tą trasą dziesiątego września zero sześć i miło wspominają... a ja nie jechałem i nie wspominam :P Za to byłem tym razem i będę go wspominał. Rano ciepło było (już za ciepło) i nie chciało mi się czekać, więc dość wcześnie pojawiłem się w miejscu zbiórki. Na tyle wcześnie, że byłem najpierwszy. Jak zjechały się wszystkie (13 sztuk), to ruszyliśmy pod przewodnictwem Stacha. Co do tego zjechania się, to wszyscy poczuli trwogę, gdy usłyszeli śmiech pani Ani :D Wiadomo było, że ona nie pozwoli jechać wolno.

Ruszylimy zaraz po 9-tej i za mostem dołączył do nas Amra z kompanką(?) podróży. Wszyscy już (15 sztuk) ruszyliśmy na Radomyśl ku sklepowi. Ta część poszła gładko jak po... no bo jechaliśmy z wiatrem. Po drodze widzielimy stado koni, a obok jednego takiego dzikiego "mustanga" (łaciatego i z rogami ;P). Oj, biegało tych mustangów jeszcze tego dnia po łąkach... Po pierwszych za kupach Fudżi odkrył podstępne i zdradzieckie plany marketingowe producentów wód mineralnych. Ruszyliśmy dalej, ale już z wmordewindem niestety :( i tak aż do punktu zwrotnego. Po drodze każdy czekał na kolejny sklep, aż wreszcie trafił się jeden z klimatyzacją. Tam też pani Iwona snuła plany nad zmodernizowaniem kasku Stacha, coby więcej słońca zasłaniał, żeby krech na oczach nie było ;).

Tutaj się działo dopiero. Im bliżej Niska byliśmy, tym peleton się rozciągał i rozciągał i rozciągał... Przepraszam, zaciąłem się ;P W końcu wszyscy dojechali do ronda i tam grupa się jak to określić zbiła/zwarła i ruszyliśmy już po przewodnictwem Stacha, bowiem tylko on znał dokładnie każdy zakręt. Najprzyjemniejszą częścią były lasy ;] i postój zaraz za Niskiem. Dziabąg nazbierał patyczków i rozpalił ognicho, Piotr przekroił jajeczko, poczęstował panią Iwonę piwem, Sławek tresował pająka i chciałoby się rzec "żyli długo i szczęśliwie", ale to nie ta bajka ;P. Chmury się zebrały, pogrzmiało i ruszyliśmy, coby uciec przed deszczem. Na szczęście lub i nie deszcz nas ominął i dalej zaczęło grzać słońce.

Kolejna część trasy była po części genialna po części mniej ;P Tą mniejszością były piachy... jakieś 5 km piechotą. Ale cofnijmy się kapkę. Nasze losy rozstrzygnęły się w sklepie, w którym za klimatyzator robił piec kaflowy, a w lodówce było tylko piwo. Kapitan, znaczy się Stachu zasięgnął krajoznawczej opinii u tambylców, coby te piachy ominąć... i jakby to powiedzieć... ale nam nie poszło ;P. Bez piachów się nie dało. Mimo to fajno było. Dzięki tej przeprawie usłyszelimy wyznania typu "takie brudasy, a takie pieszczochy no =D!!". Piotra do tego zmoczono w podejrzanych okolicznościach fauny i napewno flory. Koniec końców z piachów wydobyła nas pani Ania, która zauważyła kościół. I tak dowlekliśmy się do ancfaltu (po drodze Sławek wjechał w sosny ;P). Jeszcze nigdy tak się nie cieszyłem na widok ancfaltu. Kolejna przystań miała miejsce w Grębowie. Tam - znowu - Sławek został poturbowany butelką, a był niewinny. "A Ewa taka grzeczna dziewczynka była no..." Tam gdzie dwoje się bije, trzeci dostaje ;P

Ruszyliśmy... jeszcze te paręnaście km, ale za to z wiatrem ;). Nie minęło wiele gołot, a zobaczyliśmy most...

Ot i cała historyja,
jedziesz z wiatrem to nie wieje w ryja :P