Zdaje mi się, że bikerzy przestraszyli się sobotniej burzy i jej poranno-niedzielnych następników. W ten oto sposób o 9 z minutami pod Bramą stawiło się jedynie 6 osób (tzn. piątka ludzi i FAramka). Ale należy tutaj pochwalić Piotrka Ch., który przybył (mało tego - i nawet pojechał!), choć zaledwie kilka godzin wcześniej wrócił z IE. No i wyrazy uznania za ucieczkę przed krokodylem. No tak - to była wycieczka pod kryptonimem "Krokodyl".

Dziwnym trafem nikt nie posiadał nr tel. do naszego serwisanta, a zarazem uczestnika, powiem bez kozery, każdej wyprawy, od kiedy tylko zaczął z nami jeździć. Po chwili namysłu doszliśmy do wniosku, że osobiście do niego pojedziemy i wyciągniemy z chałupy. Żeby było szybko i w ogóle miło - na skuśkę przez Piszczele (tam jeszcze w equipowym składzie nie byliśmy).

Dzwonek u Dziabąga albo nie dziaja, albo nie wiemy co. Hałewer, staliśmy pod furtką z 10min, niestety nie posiadaliśmy kartki, żeby zostawić liścik. Zrobiliśmy więc pamiątkowe foto przy bramie, żeby nie było, że po niego nie zajechaliśmy. I nagle... Dziabąg wylazł z domu! Oczywiście namówiliśmy go na wyjazd, choć stawiał opory (bo nieprzygotowany, bo blablabla).

Zjeżdżając "koło Jakuba" (ul. Staromiejską się znaczy) Piotrki dorwały się do zaparkowanego pod kościołem samochodu Wuja Zena, mażąc mu na zaparowanej przedniej szybie "BARANÓW". Dziabąg, który wziął pierwszy lepszy z brzegu rower - czyli kolarkę, został lekko w tyle przez te kamienie, poczekaliśmy na niego... dopiero na mostku na Koprzywiance. Ale lepiej późno niż wcale!

Z Sandomierza wyjechaliśmy z ok. godzinnym "opaźnieniem", jednak dzięki sprzyjającemu wiatrowi dość szybko znaleźliśmy się na rynku w Kopenhadze. Gdzie jakiś dziadek z papierosem lazł za mną i resztą, krzycząc "hej, laleczka", a że ja nerwowa jestem, to polazłam zaraz za moimi towarzyszami do sklepu, co by dziadku nie... no tego no. Opłacało się, gdyż ponieważ właśnie trafiłam na robiącego śniadaniowe zakupy Dziabąga ("zamówił" kanapki z szynką i serem). Pycha (a wydawałoby się takie banalne)! No cóż, na rowerze wszystko inaczej smakuje. W Koprzywnicy spędziliśmy czasu tyle, co zwykle. A może trochę więcej, bo chłopy nie mogły dojść do ładu z mapą, a ja z butelką wody, którą wciskałam Piotru do koszyka.

Trasę na Baranów (przez Otokę) najlepiej zna dwóch naszych rowerzystów. A że Doktora nie było, przewodnikiem musiał być Piotrek Ch. Chcąc ułatwić (chyba) drogę, zagaił do mijanego tambylca na rowerze, który zaoferował się wrócić z nami i pokazać nam skrót. Każdy udawał, że słucha, ale w końcu pojechaliśmy nie w te lewo (a może prawo?) i ostatecznie wyjechaliśmy na główną drogę w Skrzypaczowicach. Ale całe szczęście kilkaset metrów dalej skręciliśmy na Krowią Górę. (zresztą, co by nie było, to wina Stacha!!! i to nic, że nie było go na tej wycieczce!)

Później tylko przekroczenie ostatniej głównej, Świniary i niebawem Otoka... Pogoda była zmienna jak kobieta (nie, nie jak krokodyl - krokodyl nie zmienia zdania ani się :P). W trakcie dojeżdżania na prom zmuszeni byliśmy zapostojować i skryć się przed deszczem. Wtedy też zaczęło się ubie/rozbie-ranie, przede wszystkim okryć wierzchnich w postaci kurtek przeciwdeszczowych i nie tylko. Przy Wiśle okazało się, że po drugiej stronie promu jest... Baranów!!! Co prawda, nie chcieliśmy tam... ale wsiedliśmy i płacąc bilet rodzinny przeprawiliśmy się na drugi brzeg.

Okazało się, że nic ciekawego nie dzieje się tym razem na Zamku, żadnych naleśników ani kiełbasek, więc postój zrobiliśmy na rynku. Się jadło, się dostawało pozdro od pamiętającej zawsze i wszędzie BurdelMamy, się podziwiało nowe buty Dziabąga, się testowało (znaczy Piotrek ch. :P) amortyzatory nowego roweru w stadzie, się... uciekało przed deszczem pod drzewo! Chwilę później dołączyła do nas dwójka (Wuj Zen i p. Janusz) pędząca z Sandomierza. Podczas Piotrka komentowania koloru kasku Wuja Zena zauważyliśmy, że "wyśmiewasz" posiada żółty nos (co zaraz zaczął sprawdzać w lusterku - nic nie było!!!).

W dalszą, a właściwie powrotną już, drogę wyruszyliśmy jak względnie przestało kropić. Nie wiem, jak to się stało (co wycieczka do Baranowa to inna powrotna droga!), ale wpadliśmy do Dąbrowicy. ALE zanim udało nam się dojechać do przystanku - zmokliśmy jak nieboskie stworzenia (są nawet podejrzenia, że zaatakował nas grad). Mokrzy byliśmy cali, oprócz zadków. Gremba miał akwarium w butach, a Fuji gdzie stawał, tam pozostawiał po sobie kałużę. Nikt nie wiedział dokładnie, skąd i dokąd te deszczowe chmurwy zmierzają, więc niedługo po wyjechaniu z Dąbrowicy - znów zaczęliśmy moknąć. Ale wtedy bylo nam już wszystko jedno (i mało komu przeszkadzała woda lejąca się na twarz z tylnych opon Gremby czy Fujiego).

Chcąc nie chcąc dojechaliśmy do Chmielowa, następnie do Cygan. Wymuszony (albo i nie) postój pod sklepem z parizolem. Tak, znów kropiło. Tutaj oczywiście tradycyjna rundka dokoła tambylczym składakiem, znaleznionym przy wejściu. Dojadywanie, dopijanie... Doubieranie się! I czekanie, aż się przejaśni (bąbelki na kałużach zapowiadają rychły koniec ulewy). Stąd droga powrotna już prosta i oczywista - Stale, młody lasek, Żupawa, las, Furmany, pola, Trześń - postój (wbrew marudzeniu Fujiego). Kawałek dalej - boisko, mecz i w ogóle... Piotr zaczął drzeć się "sędzia kalosz!" za co zaraz dostał ("jak na zawołanie" dosłownie) piłką!

Do Sandomierza wjechaliśmy chwilę przed 17; na ul. Flisaków spotkaliśmy się z Wujem Zenem i p. Januszem, którzy odłączyli się przed Chmielowem i pojechali przez Tarnobrzeg. Pożegnanie - pod Zamkiem. Pożegnanie na trzy dni i... do domów, szykować się na Roztocze!