Żeby nie było wątpliwości – toto poniżej to jest RECENZJA
I nie ma takiej pieprzonej możliwości, by nazwać to inaczej!
A poza tym...
DAMY RADĘ!!!


Dzień 0.

Hasłem wieczoru przedsuścowego, który TEORETYCZNIE polegał na pakowaniu całego burdla do Service Cara, był oczywiście KROKODYL. Co mnie – jako potencjalnego krokodyla – stawiało w nader trudnej sytuacji (same głupie chłopy i ja jeden krokodyl).
Na szczęście potem zajęli się liczeniem, gdyż ponieważ Piotr i Dziabąg założyli się o to, co ty wiesz, a ja rozumiem (będę tego nadużywać, ale... i tak wszyscy wiedzą o co chodzi, nie?), więc była to kwestia, że tak powiem NIEBAGATELNA. Liczenie dotyczyły oczywiście pogłowia uczestników wyprawy – czy przekroczy tę magiczną dwudziestkę, czy nie. Aż dopisałam parę chińskich liczb na liście (może w ten sposób więcej wyjdzie, w końcu nikt nie wie, o co chodzi).
O i tak właśnie.


Dzień 1.

Jako że wyjazd był o 13, tradycyjnie musiałam się spóźnić (nie ma jak wspinaczka w pełnym słońcu pod browarną, polecam). Jeszcze tylko zdjęcie przy Service Carze w nieco oszukanym składzie (zagadka: kto z tego zdjęcia nie jechał tego dnia na rowerku? Bo Fuji, patrząc po stroju NA PEWNO!).
No i ruszyliśmy starą dobrą trasą w stronę Radomyśla.
Radomyśl naszym drugim domem.
I huśtawka przed sklepem, która się nawet może huśtać po okręgu.
# Ale nie ma lekko, nie spać, jechać, zwiedzać.
Minęliśmy nawet historyczne miejsce, w którym w zeszłym roku kuń zrobił Stacha w kunia, tym razem jednak przezornie podążyliśmy śladami kunia, a nie Stacha.
Po drodze TIR zrobił Maćkowi krzywdę i wylądował w rowie – Maciek, nie TIR! (taa, my tam wiemy swoje… tak to się kończy jak Tiry zaczynają podskakiwać…) i w Pysznicy siostra Rysiek opatrywał mu – Maćku, nie TIRu! – kolano, notabene na parkingu dla kalek. Bike Equipa zawsze wie, gdzie zaparkować, a co.
Nie ma, że boli. Trza jechać – na CPN! W drodze minęła nas cała eskorta samochodowa, między innymi Service Car z Piotrem za oknem, wykrzykującym ku nam słowa zapewne „ZACHĘTY”.
Niestety, i tak to oni byli wcześniej na Cepeenie… Trudno, co robić.

Na mostku za to spotkaliśmy świeżo przyjechaną z Lublina FAramkę. Co prawda wstyd się było do niej przyznać, bo była w białych spodenkach, no ale jak Pani Prezes to Pani Prezes, nawet w bieli, niczym… już my wiemy co!
Jak już dojechaliśmy do gospodarstwa pana Jana, FAramka oceniła, że „aale pan Jan się zmienił!”. Co prawda, jak się później okazało, pomyliła się całe pokolenie panów Janów, ale… Bagatela!

Wieczór w Łazorach nosił specjalny honorowy tytuł Imieniny FAramki (to 6 czerwca jest FAramki???) FAramka dostała na przykład kwiata, a nawet sporo, a oprócz tego pachruście, czego nie widziałam, ale uwierzyłam, bo w tym czasie prawdopodobnie bezskutecznie poszukiwałam w łazience włącznika światła.
Kwiaty wręczył Kuba - którego podobno miało nie być, i to taka niespodziewanka była – pachruście zaś Piotr (nazbierał na łące, w swoim środowisku naturalnym – jak to czapla).

Przy okazji wyszło też na jaw, że w pewnych okolicznościach Małgosia może zostać pomylona z własnym synem (niektórzy twierdzą ponadto, że w każdych okolicznościach, nie tylko w Łazorach). Jednakowoż, najważniejszą kwestią sporną tego wieczoru było pojawienie się Sławka, a mianowicie czy miało ono miejsce czy też nie.
Niewykluczone, że nie, – bo pamiętają to tylko wybrani.
Jak i niewykluczone, że tak - bo znajduje się na zdjęciach.
Chociaż niewykluczone, że ktoś wkleił w photoshopie…
Otóż Sławek pojawił się (lub nie) i zniknął równie nieoczekiwanie i tajemniczo, gubiąc (znaczy: sprezentowywując FAramce na ymeniny) - prawie jak w bajce pantofelek, ale że to taka bajka co ty wiesz, a ja rozumiem, to pantofelkiem tym był balsam z Ukrainy.
No i zniknął!

Aha, alternatywna nazwa wieczoru, a raczej nocy: PWAŚiP[1]


Dzień 2.

Poranek w Łazorach, jak to poranek z Łazorach, był bardzo przyjemny i trudno zrozumieć inne stanowisko – toż to cały urok w pobudce o 6.20 notabene rano, gdy nad uchem sączą się jeśli nie śpiewy procesyjne z radyjka Dziabąga (jak w zeszłym roku, co wszyscy przecież wspominamy z rozrzewnieniem), to chociaż Misiek śpiewający co to Gosiewskiego naszym przyjacielem nie jest bądź też to o tej hali kaj tak duje gdzie baca robi to co ty wiesz, a ja rozumiem.
No, ale niektórzy nie wiedzą, co dobre.
Gdy wszyscy w zasięgu głosy zostali już mniej lub bardziej obudzeni i spionizowani (a spionizowanie łączyło się ściśle z wytrąceniem z równowagi), trza było poczekać aż znowu pójdą spać. W oczekiwaniu na co Prezes również udał się na spoczynek. W międzyczasie nadszedł Kuba, przynosząc wieści z dogasającego ogniska, przy którym spali Iwona i Piotr i nawet czesiowe „Dzieeeeńdoooobry!” z telefonu Miśka nie było w stanie ich obudzić.
No i cóż było robić.
Powoli (prawie) wszyscy zaczęli się zwlekać, na przykład – ku mej nieopisanej radości – na naszej werandzie pojawił się Stachu ze sklerozką, a potem spotkaliśmy się wszyscy u studni (i byliśmy znów taaaacy młodzi! A w wiadrze koło studni znów wiśniówka się chłodzi…)

Przed wyjazdem okazało się jeszcze, że cały burdel, który zmieścił się do Service Cara się chyba przez ostatnią noc rozmnożył i trzeba było pakować na trzy samochody. Takie rzeczy tylko na Roztoczu! No i wyjechali my. Wreszcie.
Pod pierwszym sklepem (oj, zmieniło się od roku, na przykład postawili płot, żeby tego stosu flaszek nie było widać…) dogonił nas Koń Dżedaj MisiuMazdą. Przywitaliśmy się ładnie, poznaliśmy i w ogóle, polubiliśmy się z Koniem tak, że aż został dodany do Equipy, a poza tym często nam towarzyszył przydając się do wielu rzeczy, na przykład do bicia po głowie albo wsadzania do oka, mimo że tak naprawdę służy do pływania. Kto by pomyślał…
Kolejny postój miał miejsce pod, o zgrozo, zamkniętym sklepem w – olaboga! – Aleksandrowie. Mieli szczęście, że nam kwiatki na asfalt wysypali, zawsze to się przyjemnie robi, jak się tak jedzie tym asfaltem, jedzie, nic się nie dzieje, nuda. Za to pod sklepem mieliśmy okazję wysłuchać opowiadanej przez Małgosię dramatycznej historii rozprutej pachwiny. Aż ciarki przechodzą, brr…

Aż do Józefowa się nic nie działo, nawet żadnego stogu siana nie było, jak w zeszłym roku. Za to złapałam kapcia – no ale od czego są chłopy! („od zmieniaaaaania”).
Już w Józefowie gdzieś zza winkla wyłonił się Kuba i udaliśmy się – tradycyjnie – do józefowskiej Kniei. Tam dogoniła nas reszta peletonu, ta czwartkowa. W tym na szczęście Piotrek - więc można było już przestać robić zdjęcia. Zajęłam się więc nagrywaniem teledysku z Piotrem, Iwoną, Stachem i rowerem Fujiego w roli głównej, w którym to prezentują skomplikowany układ choreograficzny. No proszę, niby equipa rowerowa, a i zatańczyć umio!

W Suścu powitała nas cała faramcza rodzina, pewnie z niecierpliwością oczekująca na przyjazd Bandy Starych Ochlejów[2].
Pani Prezes próbowała zarządzić wreszcie spacer, ale nikt jej oczywiście nie słuchał (cóż, ciężar władzy…). Wreszcie jakoś się zebraliśmy, znaczy my i konie Dżedaj (bo było ich dwóch, tych Koni, ale jeden szybko zniknął, jako że był uwiązany do plecaka Lewego, który to zniknął gdzieś z piwem w środku i Lewym do niego przyczepionym – znaczy do plecaka, nie do piwa).
Jak już zbliżyliśmy się do wody, znaczy takiej płynącej, zaczął się kolejny odcinek serialu p.t. ”Stare, a głupie”, co zostało oczywiście uwiecznione na filmie – zwłaszcza, że w tym roku „starych, a głupich” do skakania z wodospadu notabene JELEŃ było więcej. A tak poza tym, to uwaga zarówno na niskoprzelatujące sandały Piotra, jak i na właściciela. Grozi zmoczeniem.

Po powrocie, cóż, nie ma, że boli… Znowu trzeba było prześpiewać cały śpiewnik Kuby, powiem więcej – Śpiewnik Kuby, bo on jest taki jeden jedyny i niepowtarzalny.

A teraz pytanie tendencyjne: Zna ktoś bajkę o Kiwaczku?


Dzień 3.

Rano (to znaczy rano, a nie bladym świtem, kiedy za ścianą zewnętrzną rozbrzmiewały radosne śpiewy, że „Kuba Gosiewski naszym przyjacielem jest”, też mi odkrycie) – czyli gdzieś koło 9 (rowerowy zegar biologiczny działa!) okazało się, że u co poniektórych, ze szczególnym akcentem na niżej podpisaną, kompatybilność z rowerem pozostawia pewne problemy. W związku z tym cały misterny plan Stacha (taka miła, rekreacyjna, prawda, trasa… tylko 120km) poszedł się tydyrydy, a co dokładniej to wie Piotr. Także tego… I trasa została skrócona cztery razy. BAGATELA!
Nie, nie uwierzyłam dopóki nie zobaczyłam.
Jednak poszukiwanie „tych takich, no, dwóch jeziorek w lesie… Z łódkami!” przedstawiało pewien problem. Żadni tubylcy, a nawet pewna „baba z sianem pod pachą” (w której to pokładaliśmy wielkie nadzieje), nie potrafili powiedzieć gdzie tu w lesie jakieś dwie kałuże z łódką, takie, no! (czy ci ludzie w ogóle po lesie nie chodzą?!).
Bo czy ktoś widzi różnice między Hutą a Rudą Różaniecką?
Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się pod sklepem w celu nabycia drogą kupna głównie Pluszsza (co jest z tym Roztoczem, nikt się tam nie może bez Pluszcza obyć…), a Piotrek uprzejmie napomniał panią ze sklepu, która wychodząc gdzieś „zapomniała sprzętu” (czyli opartej o drzwi miotły). No i jakby sobie kobiecina na piechotę poradziła…

Jakimś cudem w końcu wjechaliśmy na drogę o wielce nieprzyjaznej nawierzchni, ale przynajmniej prowadziła do lasu, co stanowiło już jakiś postęp.
I tak też po przejechaniu paru kilometrów ( i wjechaniu w kałużę) znaleźliśmy się na końcu świata.
Łódki były. Nie odpłynęły przez te trzy lata.
…bo były przypięte łańcuchem i zapięte na kłódkę, którą Maciek próbował otworzyć (na Roztoczu, tam gdzie duje…).
Rozłożyłyśmy sobie z FAramką obozowisko z widokiem na wodę, przezornie kładąc się po obu stronach koca, żeby się w razie W jakiś chłop zmieścił, i czekałyśmy na Żubra – takiego prawdziwego, z rogami. Na piwie pisali, że gdzieś tu powinien być… Na końcu świata, siedzi tu i strzeże jakiejś tajemnicy...

Po powrocie międzyczasie niedobrego żarcia (ale za to pouczającego, okazało się bowiem, że ja nie mogę nigdy zamawiać ostatnia, bo wszyscy będą na mnie czekać międzyczasie zdążą nawet zjeść lodzika), komu się chciało to pojechał na Czartowe Pole (ach, ci młodzi…).
Siadłam sobie na schodku międzyczasie myślałam, że chociaż chwila spokoju będzie, ale że stolik przed Hawajami jest roztoczańskim centrum kultury… Oj tam!
W międzyczasie Dziabąg uciekł MisiuMazdą, aczkolwiek nikt nie wie jak on się tam zmieścił z tyłu razem z trzema rowerami (ale w końcu rower to jego środowisko naturalne). Jednakowoż Misiek powiedział, że od tej pory jeździ tylko z Dziabągiem, bo umie śpiewać całą Budkę Suflera. Aha, oficjalnie to Dziabągu poszła szprycha, ale w obliczu tego, że magiczna 20 została przekroczona, dopatrywałabym się tu pewnej akcji dywersyjnej.
Za to przyjechał Sławek – i byłyśmy z FAramką natenczas onegdaj z małżonkiem naszym księdzem ogromnie radzi z wizyty, drogi Sławomirze!
A co!
Wieczór nieodwołalnie i jednogłośnie był pod hasłem DAMY RADĘ.
Niewtajemniczeni niech nie wiedzą, o co chodzi!!!
Ale… alee…. ALE!
DAMY RADĘ!
Czy to o darcie ryja (co z tego, że nie umiem śpiewać jak lubię, no co? Grunt, żeby się na filmiku nie usłyszeć) i zagłuszanie naszych boskich gitarzystów chodzi, czy o jedzenie z kubka Bigosiku Na Winie i słuchanie dowcipów pana Zbyszka - bo jak pan Zbyszek coś opowie to nie ma we wsi tej rzeźby co nam z nią i Piotrem zdjęcia robili…
A śniadanie jedliśmy o drugiej, tak żeby rano nie tracić czasu. Co ja bym zrobiła bez sklerozki…
A tak… a tak damy radę!


Dzień 4.

A miało być tak pięknie…
Budzimy się z FAramką, prawie cisza, spokój…
- Słyszysz Stacha?
- No
- Słyszysz???
- No
- To wstajemy, bo wyjazd o 9!!!
Gwoli ścisłości (a to wyrażenie równie trudne, co „niewykluczone, że nie”), Stacha było słychać od wczesnych godzin rannych/późnych godzin nocnych, o 6 czy jakiejś innej nieludzkiej porze.
Nie ma, że boli, trza jechać – zwłaszcza, że do Zwierzyńca, gdzie oprócz Stawu Echo alias Stacha Ewo i wypchanych świstaków jest bardzo ważne miejsce, czyli browar.
Pod sklepem z Józefowie Małgosia obdzieliła wszystkich lizakami z solą na wierzchu, a po soli się dobrze... całuje, i jedzie na rowerze pewnie też (zresztą: po czym się niedobrze jeździ na rowerze?).
Dalej odprowadzał nas Rudy (Macie psa, Bike Equipo? Pieska? Pieseczka?). Co gorsza, biegł szybciej niż my jechaliśmy. I nie dało się go wykończyć. Panie, demon, nie pies!
Dojechawszy (co za trudne słowo) do Zwierzyńca, zaparkowaliśmy pod browarem (bo gdzie byśmy niby mieli zaparkować, jak nie tam… Jezusicku!!! W życiu żem tyle rowerów nie widziała!!! Co to, wycieczka z Madagaskaru?)
Po wypiciu zasłużonego piwa, kolejnym punktem programu wycieczki było Muzeum Wypchanych Świstaków, pod którym nastąpił rozłam w Equipie, a mianowicie część (i to spora) została przed Muzeum i uprzyjemniała sobie oczekiwanie a to podrabianiem Kodu Leonarda DaVinci, a to udawaniem Drzewka-Symbolu.
Drzewko, musze przyznać, było perfekcyjne. W życiu bym nie odróżniła Sławka od drzewka…
Jak się wreszcie naoglądały świstaków i łaskawie wylazły, do tej pory błękitne niebo pokryły chmurwy, czyli zrobiła się idealna pogoda, taka akurat do siedzenia nad wodą.
Ale przecież DAMY RADĘ! Uwaga na przepływające krokodyle.
I na Sławka z płachtą na żubra. Znaczy, ręcznikiem. Kto nie musiał schnąć, pojechał jeść. My z FA za to zajęłyśmy się obieraniem Ryśka ze skóry (sam przylazł, ha), w czym później wyręczyli nas Piotr i Fuji. Zaczęłam się już martwić – no, bo po potraktowaniu nożem to już nam nic nie zostanie do oskórowania na wieczór, ale pani Ewa słusznie stwierdziła, że „on sobie do tego czasu przypiecze nowe elementy”.
Nie przypiekł. Ale za to mieliśmy wieczorem małe przyjątko z okazji - i tu właśnie pewna sporna kwestia, bo nikt nie pamięta, z okazji CZEGO Małgosi. Proponuję trzymać się wersji, że imienin (10.06. – Małgorzaty!). Nawet ptasie mleczko było, i wino, i masło czosnkowe. I zdjęcia z wyjazdu – ale ta technika poszła do przodu, paniee…
I już przed końcem wyprawy się można było powzruszać jak to fajnie było!


Dzień 5.

W dużym skrócie: Jedziemy, jedziemy, jedziemy, deszcz pada, więc siedzimy, jedziemy, jedziemy, jemy, jedziemy, jedziemy, jedziemy, Czesiu, dlaczego poniszczyłeś ławkę?, jedziemy, jedziemy.
Oczywiście można też rozwinąć powyższą myśl, o:
Wyjechaliśmy jakoś dziwnie punktualnie, czyli z 10 po 9. No i tak, dziecko drogie: jedziemy, jedziemy, nie naśladujemy, całkiem nieźle nam idzie, poza tym, ze w Józefowie bezczelnie obudziliśmy panią z apteki (Pani!!! Ile można spać! W niedzielę to się na rower chodzi!). Przystanęliśmy dopiero na – jak sama nazwa wskazuje – przystanku w Aleksandrowie. A tak nam ładnie szło. Aleśmy zdjęli.
A raczej założyli. Kurtki z Service Cara, bo się rozpadało, jak… Bardzo się rozpadało.
Ale zdjęło.
I ruszyliśmy w drogę. Kolejny postój – przed Łazorami, gdzie podobno dają dobre naleśniki, znaczy natenczas podobno, mogę teraz poświadczyć, że tak. Aha, zamawianie frytek jest z kolei dość ryzykowne, w niesprzyjających okolicznościach (np. jakby pani przyniosła te frytki nie jak wszyscy już byli w połowie spożywania zamówionych dóbr, ale na przykład jakby już skończyli) może nawet dojść do rękoczynów. A przynajmniej na to się zanosiło. Niewykluczone, że nie! A bo pani była nieruchawa, a ci ludzie od ziemniaków to chyba na wykopki pojechali.
Ale naleśniki były dobre! I – jak się okazuje – prostsze do dostania niż frytki.
No i znowu trza było jechać. Jakbyśmy dawno nie jeździli na rowerach…
Jedziemy, jedziemy, nic się nie dzieje, nuda…
A no, jeszcze na CPNie powitaliśmy w naszych skromnych progach pana Waldka (nie ma jak delegacja powitalna) a ja dowiedziałam się, jak się skacze na rowerze: o tak!
Ostatni postój przed domem – Radomyśl, ale Radomyśl to przecież już jak w domu. Dodam ku przestrodze, że huśtawka w Radomyślu wytrzyma obciążenie 2650N, bądź też trzech głupich chłopów i jednego potencjalnego krokodyla. I ani Newtona więcej. Sprawdziliśmy.

I tym optymistycznym akcentem…

Czterystu w porywach pięćdziesięciu kilometrów

Tak, tak, to były piękne dni!
Jeszcze tylko rok i


[1] Prawie Wszystkie Alkohole Świata i Piotr
[2] Banda Starych Ochlejów: Otóż Państwo FAramscy, chcąc zarezerwować sobie (notabene NASZE!) Hawaje, zadzwonili do pana Zbyszka, który ostrzegł ich, że „w czwartek przyjeżdża taka banda starych ochlejów” – i na nic zdały się jego późniejsze usprawiedliwienia, że „takie z nich ochleje jak i ze mnie”!