W skromnym składzie czterech osób (ale za to fifty/fifty) wyjechaliśmy spod Bramy Opatowskiej chwilę po 10. Zanim to nastąpiło nasłuchaliśmy się narzekania Stacha (który de facto nie pojechał, przyszedł tylko pomarudzić), że za późno wyjeżdżamy. Zapowiadało się wyjątkowo upalnie...

Od "torów na Lwowskiej" jechaliśmy w powiększonym o Piotra składzie. Skręcając na Stalową Wolę na krzyżówce minęła nas kwicząca ciężarówka (łi-łi!). Pierwszy postój został zarządzony przez Igę (Lewą :P) już w Trześni. Generalnie to mieliśmy do zrobienia niewiele km, doszliśmy do wniosku, że korzystniej jechać bliżej niż dalej - a więc nie do Nowin, a do Orlisk. Raczej miło wspominałyśmy pobyt tam w zeszłym roku.

W sklepie w Sokolnikach mieliśmy problem z zakupieniem tego, co my wiemy, a ty rozumiesz - nie każdy miał przy sobie dokument stwierdzający przynależność do ludzi, którzy nie mają problemów z zakupami w dziale monopolowym :P Całe szczęście takowy dokument posiadał m.in. Piotr: znaczy czapkę z liczbą określającą rok ukończenia szkoły średniej. Pani ze sklepu dała wiarę i ostatecznie nabyliśmy piwo drogą kupna.

Po przejechaniu w sumie ok. 15km naszym oczom ukazało się bajoro w Orliskach. Niestety - albo mieliśmy pecha albo... ludziom przebywającym w innych miejscach wkoło zbiornika nie przeszkadzała woń zdechłych ryb wymieszana z psem. Szkoda było nadrabiać km do innego bajorka, a było już tak gorąco, że... zaryzykowaliśmy ("zaraz się przyzwyczaimy!"). Porzucaliśmy nawet chwilę piłkę, Piotr pokazał nam jak wygląda parostatek... Aha, Piotr: zanim wlazł do wody przeprowadził operację zakładania gumki na palec - perfekcyjnie, ze zbiorniczkiem! ...który był pełny już po dwóch momentach pobytu w wodzie :P

Oczywiście podczas tej wycieczki więcej byczyliśmy się na kocykach niż jeździliśmy na rowerkach, ale właśnie takie piknikowe było założenie.

Droga powrotna była męcząca ze względu na wiejący wmordewind (i oczywiście upał). Znów zatrzymaliśmy się w Trześni, tym razem w sklepie (gdzie Rysiek wygrał loda gratis). A te lody w ogóle pochodziły z lodówki, która z chłodzeniem miała niewiele wspólnego. Do Sandomierza wróciliśmy ok. 15, spaleni czy jak kto woli - opaleni.