W najgorszym wypadku aurowo-czasowym to moja ostatnia wycieczka w tym sezonie... Jest mi miło, że była udana zarówno pod względem pogodowym jak i "składowym" (chociaż znowu nie było Doktora!!!).

Z lenistwa oraz innych nierzadko ciekawych powodów postanowiłam poczekać na cyklistów na przystanku przy skręcie na Zawisełcze. Nadjechali po 9 i w liczbie tuzina pełną parą ruszyliśmy w stronę Koprzywnicy. Było co prawda chłodno, ale słonecznie i od początku wiedzieliśmy, że żadne chmurwy nas nie zaatakują. W Koprzywnicy na rynku - pierwszy postój. Znowu przypałętał się miejscowy dziadek, który wybitnie działa mi na nerwy. Ale tym razem doczepił się do innej ławki. Tutaj też rozpoczęliśmy rozmowy na temat nadchodzącego tygodnia, a mianowicie bieszczadzkiego rajdu PTTK. Aha, i dopiero w Koprzywnicy zauważyłam, że jedzie z nami Edyta, niedawno przyjechana z Niemiec. Minus dziesięć punktów za spostrzegawczość (albo "pięćdziesiąt" w plecy).

Dalsza droga prowadziła przez Karwów i Skowierzyn - według Sławka. A w rzeczywistości: Krzcin, Przewłokę, Chodków... Po przekroczeniu E371 w Łążku skierowaliśmy się do Gogolina (niczym Karolina), a Karliczek za nami. Do Otoki dojechaliśmy wałem i nawet nikt (znaczy: ja - wychowawczo, za żywota i jak zwykle, ani Sławek czy Jacek - oni dzisiaj prowadzili) nie dostał OPe od Stacha, który de facto jechał dzisiaj na szarym końcu, bo nie znał trasy :P

Promem przedostaliśmy się na drugą stronę Wisły, prosto do Baranowa. Pan promiarz był wyjątkowo sympatyczny (w przeciwieństwie do tego z Zawichostu) i udzielił nam zniżki rodzinnej. Na zamek nie wjeżdżaliśmy, bo i po co (byliśmy już dwa razy, wystarczy). Miejscem posiadówy był więc rynek, a dokładniej jego centralna część - tuż przy fontannie (do której Dziabąg niecnie chciał mnie wrzucić). Tutaj też o godzinie 11:53 powitaliśmy jesień (nawet jakaś przechodna kobita spojrzała, jak krzyknęliśmy do jesieni "witamy"). Dogonili nas też dwaj kolarze - pan Józek i jego znajomy.

Po wyjeździe z Baranowa miałam odłączyć się od reszty grupy w celu musowo szybszego powrotu do domu... Jednak wszyscy pojechaliśmy drogą główną: Skopanie, Suchorzów, Siedleszczany i Wisłostradą do Tarnobrzega. Przez miasto przejechaliśmy z jednym postojem i to na światłach. Wyjeżdżając z centrum doszłam do wniosku, że jednak będę za wcześnie w domu, jeśli pojedziemy prosto główną, znaczy: kawałek ścieżką rowerową itd. Szybka decyzja i skręciliśmy na Borów, dalej w ulicę Strzelecką i tak dojechaliśmy do ul. Bema, prowadzącej do Sobowa (b. przyjemny odcinek, którym jechałam po raz pierwszy!).

Z Sobowa trasa już dobrze znana, objechana przeze mnie wiele razy w te wakacje - Furmany, Sokolniki (gdzie zatrzymaliśmy się w końcu na Frumencika i kontynuowaliśmy bieszczadzkie rozmowy), Trześń i Sandomierz. Droga powrotna minęła równie szybko jak krótki jest jej opis - spowodowane było to zapewne wiatrem w plecy, piękną pogodą (doskonałą na spacery po lesie), no i oczywiście towarzystwem, w jakim jechałam :)

...i mam jednak cichą nadzieję, że jeszcze w tym roku spotkamy się na rowerkach!