Piękny październikowy sobotni poranek iście zimową temperaturą zachęcał do spacerów, więc tak też uczyniłam – wyprowadziłam rower na spacer i spokojnym krokiem ruszyliśmy w stronę bramy Opatowskiej. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, rower służy do jeżdżenia na. Więc jak nie jeździ to znaczy, że trzeba wydymać.
Na szczęście pod Bramą niespodziewanie znalazł się Sławek (jak wiadomo, Sławek pojawia się w różnych dziwnych miejscach i tylko po zdjęciach możemy wnioskować, czy był naprawdę czy się nam tylko zdawało), więc i dymanie odbyło się jak trza. Nawet zostało udokumentowane.
No i pojechaliśmy.
Tam gdzie zawsze. W Radomyślu jak w domu.
Mimo, że wmordewind, ale co to dla nas, to niiiiiic...
W Zaklikowie zatrzymaliśmy się na poszukiwanie grzanego piwa. No i znaleźliśmy. Nie tyle grzane, co podgrzane – w mikrofali. No, ale piwo jest piwo – wypić zawsze można. (Właściwie to używając tej metody, znaczy mikrofali dałoby się może zrobić grzańca wódki? Co się da zjeść da się i wypić, więc co da się wypić da się i... podgrzać? ). A do piwa rypka.
Ale najciekawszym elementem architektonicznym tegoż przybytku okazała się łazienka. Umywalka – no, dobra. Druga – niech będzie, tylko czemu na wysokości, hm, no właśnie czego? Myśleli my, myśleli i nie wymyślili – kto ma na tej wysokości coś do mycia...?
Dalej już było tylko lepiej. Coraz bliżej, ciemniej i bardziej w lesie.
W końcu dotarliśmy na hacjendę, gdzie przywitała nas – no, może nie chlebem i solą, ale za to bigosem – Iwona.
Zabraliśmy się od razu do skomplikowanej czynności jaką jest rozgaszczanie, na przykład ustalanie logistycznego układu legowiska na pięterku. Bo spanie pod skosami to nie taka prosta sprawa.
Poza tym trwała wycieczka krajoznawcza po dziwnych łazienkach, bo łazienka Iwony zalicza się do pierwszej dziesiątki łazienek godnych zwiedzania. Łazienka bez zamknięcia – nie, to już było. Ale łazienka z dziurą w drzwiach, znaczy nieoszklonym oknem, znaczy nieoszkloną szybą, to już co innego. Przynajmniej uniemożliwia alienowanie się od zacnego towarzystwa.
Po zakończeniu zwiedzania rozsiedliśmy się w kuchni. Znaczy, Ewa się nie rozsiadła, bo za każdym razem ledwo usiadła musiała już wstawać, na przykład przesunąć o kilka centymetrów stojącą na podłodze miskę z cukierkami – a zgodzimy się, że jest to czynność niebagatelna. Niestety, nie spotkało się to z ogólną aprobatą, bo, jak to podsumował Maciek – wstawać można, ale z umiarem.
Iwona miała ponadto w kuchni różne inne nierzadko ciekawe i przydatne sprzęty, na przykład pałę.
I jeszcze sławojkę ma za domem, ale się nie skusiłam.
Po bigosie udaliśmy się na obchód włości, czyli spacerek na łonie natury. I, jak to w lesie, śpiewaliśmy sobie różne żeglarskie piosenki, na przykład ulubioną piosenkę Iwony.
Tylko dopasowaną do okoliczności przyrody (prawda czasu, prawda ekranu...)
Szczeckie opowieści!
Po powrocie z obchodu poczyniliśmy przygotowania do przyjątka - tym razem wyjątkowo burżuleryjnego (no, jak nie my!). Obrusik, kieliszki, te klimaty. A nawet wykałaczki, które wyciął Maciek. Wykałaczki posłużyć miały do kulturalnego spożywania produktów luksusowych – serów i winogron, na przykład. (Dlatego ja swoją zaraz zgubiłam, bo przecież nie umiem posługiwać się sztućcami). Moje szczególne zaciekawienie wywołała przyniesiona przez Ewę i Arka flaszka – nie, WCALE nie dlatego, że flaszka, tylko dlatego, że na etykiecie widniał
Dorodny
Zielony
Krokodyl
Także, jeśli ktoś ma krokodyla (a, jak wiemy, całkiem spory odsetek społeczeństwa ma) i nie wie jak się go używa, to zawsze może połączyć przyjemne z pożytecznym i zrobić z niego wódkę
(W dodatku ona miała na imię, prawda, Borys Jelzin. Czyim krokodylem był Borys Jelzin???)
Tło muzyczne było również wielce zacne – nie ma to jak eleganckie przyjątko przy dźwiękach Kultu i Breakoutu – no bo czego?
Ale clue wieczoru miało dopiero nastąpić, i z tegoż powodu właśnie Ewa, FAramka, Piotr i Maciek musieli udawać się do łazienki na ściśle tajne narady – a, jak już wiemy, antyalienacyjna zabudowa łazienki Iwony na ścisłą tajność nie pozwala.
A konspiracja w końcu wyszła na jaw, a raczej weszła. W postaci tortu.
Był biały i z wiśniami. I... a co się będę, od razu powiem więcej, że taki sobie!!!
W dodatku robiony przez Stacha, a co więcej – podobno dla mnie.
Moje dwudzieste urodziny, a Stacha, oczywiście, osiemnaste.
A czy można sobie wyobrazić lepsze towarzystwo do starzenia się i świętowania tegoż z?
O późnej godzinie nocnej zjawili się (nie, tym razem nie Sławek, nie ma go na zdjęciach, więc możemy być wszyscy absolutnie pewni, że go nie było) Ewa, Pszemek i Edyta. Oczywiście owo pojawienie się miało bardzo problematyczny przebieg, z uwzględnieniem kilku telefonów, naszych bardzo mętnych tłumaczeń, jak tu dotrzeć (zaprawdę powiadam, następnym razem to trza kompasy, mapy, busole i inne takie rozdać).
Na komitet powitalny w osobie FAramki, Maćka i niżej podpisanej się nie załapali, a sterczeli my na drodze i oglądali gwiazdy w tym zimnie, aż Maćku kolano się zaczęło trząść!
Siedzimy, pijemy, nic się nie dzieje, nuda... A, i nawet tańczyć zaczęliśmy!
No i tak siedzimy, no. Ewentualnie robimy herbatę albo grzanki na piecu.
I tak do późna, aż wyżej wymieniona trójka zgodnie udała się na zasłużony spoczynek pod skosami.
Przed zaśnięciem doszły mnie jeszcze wywody Stacha na temat poduchy w grochy. Ogólnie propagandowe, tyle załapałam.
Potem była już tylko cisza.
Ewentualnie chrapanie.

* * *

Każdy poranek należy jakoś obiecująco zacząć, na przykład Ewa zaczęła dzień od kawy, zaserwowanej w dodatku prosto do łoża. A skoro chłopy wykazują już jakąś przydatność społeczną, to należy z tego korzystać, na przykład wysłać ich po jaja. I tak też Piotr i Stachu wyruszyli na wyprawę badawczo-łupieżczą, oczywiście do jedynego w okolicy faceta z jajami. Do sołtysa.
A sołtys najlepszym naszym przyjacielem był (glory glory alleluja i tak dalej), więc wrócili ze zdobyczą (jak za starych, dobrych czasów w neolicie... wysyłało się chłopów do lasu po mięso i inne nierzadko ciekawe i był spokój...)
Dobra jajeczniczka, dobra, dobra!
Po śniadanku deserek, ale jak się prowadzi (się dobrze) to nie można pić, więc FAramka tortu nie jadła, no bo trza kogoś wysłać do sklepu po wodę. Cóż, przy naszej ilości herbat zasoby wody słodkiej wyczerpały się wyjątkowo szybko, wiec opracowaliśmy z Maćkiem plan pozyskiwania wody z filtrowanego moczu (podobno tak w kosmosie robią, ale to bez sensu – czym tu sikać, skoro się wody nie ma...)
Kiedy wszyscy oddalili się na bezpieczną odległość, wycofałyśmy się z Iwoną na z góry (a raczej na górze) upatrzone pozycje. Ale alienowanie się we śnie nie jest także takie proste (np. trzeba pisać Stachu smsa ze słownikiem i tak dalej).
Po śniadaniu udaliśmy się na kolejną wycieczkę turystyczno-krajoznawczą po okolicznych lasach tudzież zaroślach, tym razem jednak w drugą stronę i w słonecznym ciepełku.
I powoli, powoli, tyyyylko wolno ruszyliśmy w drogę powrotną.
Gdzieś przed Radomyślem spotkaliśmy Sławka (czy już wspominałam, że pojawianie się Sławka w różnych nierzadko ciekawych miejscach to kwestia nad wyraz problematyczna?). Jeszcze tylko postój w Radomyślu, czyli przerwa na jedzenie grzybków I koniec.
Tak oto zakończyło się pierwsze w tym sezonie zakończenie sezonu.
Bo przecież to nie ostatnie, nie?