Wycieczka na ujście Sanu zazwyczaj ma miejsce na jesieni. I tak się stało, że oprócz rowerówki z PTTK-iem 6 lat temu nie zdarzyło mi się pojechać w to miejsce z Equipą. Czuję się więc niejako zobligowanana napisać parę zdań na temat tej wycieczki.

Pogoda w ostatnich dniach nie zachęcała do długich tras, a tym bardziej w miejsce, gdzie "na pewno będzie błoto". Całe szczęście marudna z całej grupy była tylko jedna niewiasta (ta co zwykle!!! Wink), a pozostała szóstka (Zbyszka nie liczę, bo z powodu braku ciepła tu i tam wrócił ze zbiórki do domu) nie miała nic przeciwko wizycie w miejscu, gdzie do Wisły San domierza. Szybka, konkretna i męska decyzja pod Bramą i... Browarną pokierowaliśmy się w stronę Galicji.

Niemądrym byłoby nie wspomnieć o aurze, jaka panowała przez pierwsze godziny naszej październikowej wycieczki. Było mglisto, powiem więcej: było BARDZO mglisto. Było taaak mglisto, że zgubiliśmy się we Wrzawach Smile I krążyliśmy jak te pijane dzieci we mgle... No dobra, przesadzam, to była drobna logistyczna pomyłka przewodnika.

Pierwszy mały postój odbył się przy pomniku upamiętniającym bitwę pod Wrzawami w 1809 roku. Niedaleko jest ujście Łęgu, ale tym razem zrezygnowaliśmy z podjechania w to miejsce. Wykreował się natomiast pomysł na inną wycieczkę pod roboczym tytułem "Trzy Ujścia".

Do naszego celu od Gorzyc jechaliśmy wałem bądź szutrową drogą wiodąca przy nim. Nie wiem, co to za moda na większe kamienie rozrzucane na boczne dróżki, ale wiem jedno: nie lubimy tego. Mimo że nie jechało się po takiej nawierzchni lekko, a do tego mgła nie zamierzała się zbyt szybko podnosić (czy też, we wcześniejszej wersji, opadać) - grupa dziarsko i z uśmiechami na twarzach pedałowała przed siebie.

Sławek przeliczył się co do nastrojów współpedałujących - nikt nie narzekał na przeprawę przez chaszcze od wału do samego ujścia. A lekko nie było! Szczegółnie na węższych oponach, po śliskiej trawie i tym podobnych.
Co zobaczyliśmy u celu? Ano niewiele. Kto był pierwszy raz, musiał na słowo przewodnika uwierzyć, że znajduje się właśnie w tym danym miejscu, gdzie to wody Sanu mieszają się z wodami Królowej Polskich Rzek. Po pamiętkowych fotkach przyszła pora na pierwsze ciasto (z szynką) i drugie śniadanko. W tak zwanym międzyczasie udało nam się dojrzeć drugi brzeg Sanu, a chwilę później - Wisły.

OK, cel zaliczony, odfajkować. Wracamy? No jasne, że wracamy... tylko że okrężną drogą! Do Skowierzyna wałem (no tak nam się spodobało), dalej asfaltem do Dzierdziówki i w lewo na Majdan Zbydniowski. Jechaliśmy znacznie szybciej niż w poprzednich akapitach, a w zasadzie głównie jechaliśmy - do samej Turbi. Tutaj postój pod sklepem, frument, gorący kompot truskawkowy, pijana śliwka...

Dalsza droga prowadziła przez Zaosie do Kotowej Woli, gdzie zatrzymaliśmy się przy dworku Horodyńskich. 
Przerwa na pogodę: zaczęło się przejaśniać! Mgła odeszła w niepamięć i na niebie pojawiło się słoneczko Cool

Kolejny i ostatni już przystanek mieliśmy nad stawami w Jamnicy, gdzie, jak się okazało całkiem przypadkiem, kiepsko sikać, bo nie ma nic twardego. A tak to stawy wyglądały jeszcze inaczej niż każdym poprzednim razem, kiedy tam byłam. Przyczyna prosta: różne pory roku, różna pora dnia...
Dalej pomknęliśmy na Zabrnie, gdzie opuścił nas Wiktor (i tak wyszło mu w sumie ponad 100km z dzisiejszej przejażdżki). No i co by nie wracać za wcześnie do domu, przewodnik poprowadził nas jeszcze z Furman na Sobów i Wielowieś. Jechaliśmy już w pełnym słońcu, choć nie było znowu tak bardzo ciepło. No cóż, to już jesień.

Do Sandomierza wjechaliśmy od strony Huty. Foto na tle Colegium Gostomianum i... no niekoniecznie prosto do domu! Plany cyklistów były zróżnicowane: jedni pojechali na Stare Miasto po ciasto z dziurką (dzisiaj odpust Wicka!), inni na myjnię, bo po dzisiejszej przeprawie rowery aż prosiły się o porządny prysznic Smile