I tak oto w equpipowym narodzie narodziła się nowa forma wyjazdowa czyli "Spontaniczna Jednodniowa Wycieczka Samochodowo-Rowerowa". "Spontaniczna" nie oznacza tu wcale jakiejś fuszerki. Była trasa, była mapa, ba... był nawet PDF! Od pomysłu i ogłoszenia naboru do wyjazdu minął jeden dzień. Nowej formy rozrywki postanowiło zażyć 6 bikerów, a żeby wszystko było zgodnie z nazwą to były też 3 samochody i 6 rowerów. Ilość kół niestety przekracza moje możliwości liczenia na palcach. 
Celem było Pogórze Dynowskie, ale przez mały błąd nawigacyjny w Rzeszowie wylądowaliśmy na Wybrzeżu. Wszystkiemu winna Alutka, która czując niedosyt po sierpniowym wybrzeżu chciała obejrzeć Plazę (plażę?) z drugiej strony.

Ale po kolei.
Część rowerowa rozpoczęła się od wizytacji stanu rozkopania rynku w Dynowie i uzupełnienia prowiantu w lokalnym sklepie. Nim zdążyliśmy się rozpędzić pojawił się pierwszy punkt PDFa, czyli Dąbrówka, z ruinami zamku, romańską kaplicą, sosnami wejmutkami i klejącymi szyszkami. Fotki tylko w słońcu. A słońce świeciło tego dnia pięknie. Świecił też Wiktor. Przykładem i nie tylko?

Kolejny punkt programu to Siedliska i drewniany kościół "zza płota". Miały być też bunkry ale się pochowały. Bunkrów nie ma ale i tak jest zaj... jedziemy więc dalej. Jak pogórze to i pod górę musi być. Były więc podjazdy i serpentyny. Jak się później okazało kierunek naszej pętelki był dobry, bo po 5 km pod górę potem było 15 km w dół. A na dole w lesie ukryła się cerkiew "jedna z najpiękniejszych wzniesionych w tym czasie na obszarze polsko-ruskiego pogranicza". I nie ma w tym żadnej przesady. Po drodze do cerkwi trzeba było przeprawić się przez bród. W odróżnieniu od brodów bieszczadzkich tu jednak trzeba było zamoczyć koła. Przy powrocie na asfalt zatrzymaliśmy się w czterogwiazdkowym neogotyckim hotelu robotniczym nr 1. Kolejny postój to lody w Iskaniu, gdzie przemiły autochton przechowujący dzieci w beczkach opowiedział nam o tym co tu kiedyś było, a czego już nie ma.

Po kilku kolejnych kilometrach dotarliśmy na wspomniane już wcześniej Wybrzeże. I mamy na to dowody. Na Wybrzeżu było też coś na kształt molo. Też drewniane, tyle że wisiało na linach i prowadziło na drugą stronę rzeki. Kładka trochę się bujała, bo tabliczka "zakaz bujania kładką" była tylko od drugiej strony. Jakbyśmy jechali od drugiej strony to by się nie bujała.

Były też Słonne, ale nie palluszki tylko wieśś. A we wsi kolejna kładka drewniana wisząca na linach, którą to trzeba było przeprawić się na drugą stronę, tyle że dużo węższa od poprzedniej. Zaraz za kładką pojawił się on... podjazd morderca. Jednym wyrywał płuca, innych po raz pierwszy w życiu zmuszał do użycia najniższego przełożenia z przodu i z tyłu. Gdy już się wydawało, że to koniec pojawiała się kolejna ściana... nawet GPS w pewnym momencie przestał pokazywać kąt nachylenia... Wszyscy zgodnie stwierdzili, że takich podjazdów nie było ani w Bieszczadach, ani w Pieninach. Po krótkim zjeździe kolejny podjazd pod Dylągową. Przy kościele nikt się nie zatrzymał, a prelekcja została odczytana dopiero na szczycie, gdzie trudy wspinaczki wynagrodził nam punkt widokowy. Dalej już głównie w dół.

Pawłokoma, Cmentarz Ukraiński, Bartkówka, ostatnia fotka nad Sanem i pakowanie rowerów na samochody. PDF zrealizowany, można ruszać w drogę powrotną. Po drodze było jeszcze 1000 wysp, paląca Ameryka i wyskakujące znienacka tarnobrzeskie ronda... PS. Pani Prezes (znana szerszej publiczności z kolorowych pism jako Pani Paulina) powinna częściej jeździć w delegacje.