Wycieczka miała być do Stanów, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Ranek nie wyglądał zbyt ciekawie trochę chmur pałętało się po niebie. Pod bramą zjawiło się sześciu uczestników Stachu, Piotr, Doktor, pan Jacek, Paweł i ja. Wyjazd jak zwykle po dziewiątej.

Przed wyjazdem miała miejsce krótka debata: "dokąd". Został zaakceptowany pomysł Stacha, chyba głównie dla tego, że miął ze sobą "sztabówkę". Ruszyliśmy gdzieś w kierunku Nowej Dęby. Początek trasy dobrze znany i jedynym godnym odnotowania zdarzeniem był szybki postój w sklepie, bo niektórzy uczestnicy byli jeszcze zmęczeni po sobocie i potrzebowali płynów. Jechaliśmy spokojnie dalej aż do Nowego Grębowa, gdzie był pierwszy dłuższy postój. Niestety sklep był początkowo zamknięty i już mieliśmy ruszać dalej, ale doktor postanowił zasięgnąć języka, kiedy będzie czynny i zapytał pierwszą napotkaną kobietę czy nie wie o której otwierają ów sklep. Okazało się, że to właścicielka. Szczęście nam sprzyjało. Tutaj padło stwierdzenie po raz pierwszy, ale nie ostatni, że jest "lajcik", bo mknęliśmy cały czas około 24 km na godzinkę. Ruszyliśmy niebawem dalej, zaczęliśmy się zastanawiać co do dalszej trasy. Trzeba było sięgnąć po "sztabówkę", ale Stachu nie mógł jej odczytać bez zastosowania doraźnego środka wspomagającego w postaci "rozjaśniacza umysłu". Doktor tez miał swoją mapę i u niego wychodziło, że mamy do przejechania pół centymetra asfaltu. Po dłuższej dyskusji i zastosowaniu wszystkich środków pomocniczych wybraliśmy drogę, którą ekipa jeszcze nigdy w swojej karierze nie jechała. Wtargnęliśmy chyba na tereny zakazane, mianowicie jechaliśmy przez poligon, ale nikt nas nie niepokoił, nikt nie strzelał, więc mknęliśmy sobie cały czas bardzo spokojnym tempem. Czasem ktoś minął nas z przeciwka w sumie chyba dwie osoby przez około 15 km. Niewątpliwie ten odcinek był najbardziej urokliwy jechaliśmy drogą przez las. Całkiem sporo kilometrów ta dróżka miała i o dziwo nie miała zakrętów, o które bardzo dopominał się pan Piotr, bo je widział bardzo dokładnie na "sztabówce" Stacha. Znaleźliśmy się w Stalach, gdzie zrobiliśmy sobie postój w altance położonej w lesie. Niestety zaplecze logistyczne tym razem nas zawiodło, nie mieliśmy nic na ognisko. Następnym razem na pewno takiego błędu nie popełnimy. Posiedzieliśmy i pogawędziliśmy tam trochę na różne przedziwne tematy. Cały czas trasę jechaliśmy a jakże "lajcikiem". Następnie udaliśmy się do Tarnobrzegu na prom. W Ciszycy przystanęliśmy przy sklepie żeby się nieco pożywić. Czas umilał nam okoliczny mieszkaniec poezją. Wyrecytował nam wierszyk o murzynku Bambo i jeszcze dorzucił jakiś własny poemat. Także mieliśmy okazje, aby po obcować z nieco bardziej wyszukaną kulturą. Najciekawszym jego stwierdzeniem było "kultura to nie to samo, co manufaktura".

Ruszyliśmy "lajcikiem" do Sandomierza, po drodze nie działo się już nic ciekawego. Około piętnastej tryumfalnie wjechaliśmy na starówkę i spoczęliśmy pod parasolami. Udało nam się przejechać około 75 kilometrów w całkiem przyzwoitym czasem. Przecież cały czas jechaliśmy "lajtowo".