Wtorek poświąteczny. Masakra. Zbiórka o 10 pod Bramą Opatowską. Fakt pierwszy: jedzie nas 6 osób. Fakt drugi: wszyscy są w tej samej kondycji - wczoraj świętowali i się im pić chce:), więc nie jestem sam po wczorajszym grillowaniu. Jeszcze krótka wizyta na głównej poczcie i w trasę!

Cel – Międzygórz. Humory dopisują, jedziemy z wiatrem – jest dobrze. Samowolnie zarządziłem postój pod pierwszym napotkanym sklepem – uzupełniłem płyny (pozostali także) i dalej. Cały czas żółtym szlakiem rowerowym. Na każdej krzyżówce kłótnia o to, czy dobrze jedziemy. Normalka. Do czasu…

Na każdej naszej wyprawie nadchodzi taki moment, gdy zadajemy sobie pytanie: „gdzie My k…wa jesteśmy?” No i taki też moment nadszedł, jak się potem dowiedzieliśmy, we wsi „Przezwody”. Oczywiście zabłądziliśmy pomimo posiadania mapy i tzw. nosa. Ale jakoś wybrnęliśmy z sytuacji „łapiąc języka”, czyli konsultując naszą trasę ze świeżo napotkaną Babą. Baba powiedziała nam gdzie jechać, znaczy się machła rękom w domniemywanym kierunku. Spox. Ale najgorsze miało dopiero przyjść. Nagle elegancki szlak sołtysa, prawie „hajłej”, zmienił się w wyboistą i bagnistą drogę, która po chwili… znikła. No to ponad kilosa jechaliśmy po podmokłej łące. Jak dla mnie wypas, no ale nie wszyscy na tejże wycieczce korzystali z dobrodziejstw roweru górskiego, a kolareczką po takiej łączce to żadna przyjemność.
Na szczęście dotarliśmy do szlaku sołtysa, na końcu którego znajdował się wcale zaopatrzony sklep, z całkiem ładną „ekspedientką”. Szybka aprowizacja i na górę. Dojazd do zamku zajął nam 3.5 godziny!!! A to 18km od SanDomingo. No ale My zrobiliśmy 35:)

Oczywiście w zamku ognisko, kiełbasa i inne frykasy. Trochę wspinania na mury, no i małe „szoł” w moim wykonaniu – czyli wywrotka przez kierownice podczas zjeżdżania z zamkowej góry. A mówiła FAramka, co bym nie zjeżdżał…

Droga powrotna oczywiście pod wiatr – bo by nieważne było. Ale nawet się dało jechać.
Jednak z odcinka „ku domowi” zostanie mi na długo w pamięci wizyta w tubylczym sklepie (Żywiec 3.30!!!). Siedział tam człowiek w stanie „po jabolu” i ledwo bełkotał. Jednak postawił sobie za punkt honoru zabawić nas krótką rozmową. A że nie mógł znaleźć wśród nas godnego rozmówcy, to zaczął opowiadać sprośne dowcipy. No i wskutek tychże pogaduszek, FAramka dostała nową wyjazdową ksywę: Rysiek. Kto był – ten wie dlaczego. A nasz dzielny rozmooftza w końcu się wziął i się obraził. Ale kawałki dawał przednie, a nawet nas częstował fajkami bez filtra.

Droga powrotna zajęła nam tylko godzinkę z małym haczykiem.

Ogólnie to fajnie było, pośmialiśmy się i pojeździliśmy, no i dowiedziałem się także, że jazda rowerkiem jest świetna na kaca :)))

Tekst wyjazdu:
„Jechaliśmy normalnie tak jak teraz, też na kacu…”