Wyjazd punktualnie o 10 spod Bramy Opatowskiej. Oczywiście Equipa w komplecie (no prawie) i sporo innych osób. Z Sandomierza wystartowało 16 osób, na moście dorwaliśmy kolejną, a w połowie trasy dołączyło jeszcze dwóch spóźnialskich. Razem 19. Sporo, bo obstawialiśmy, że wskutek pogody (no nie była najlepsza) wycieczka będzie mniej liczna.

Prowadzi przewodnik PTTK – Marek Juszczyk.

Zaczynamy Browarną w dół, most i na Hutę ulicą Holowniczą. Potem cały czas prosto i już w kierunku Trześniówki. Po drodze zdarzył się mały incydent. komuś z przodu wiatr zdarł czapkę z głowy. Uniknęła ona przejechania, gdyż pewien człek się po nią litościwie schylił, a że człek ogólnie uczynny, to postanowił odzież zwrócić. Jechaliśmy wąską szutrówą, rower przy rowerze, nawet szybko. Ratownik czapki przyśpieszył, zaczął lawirować pomiędzy jadącymi, i już mu się prawie udało, ale że nawet w barach szeroki był, to w czasie jednego manewru zahaczył kobitkę i jak z procy poleciał do rowu, kobitka też nieźle kopyrtnęła. Oczywiście trzask, wrzask i bum. Leżą. Wszyscy w śmiech, od razu aluzje, żeby chłopu dała spokój i go nie zaczepiała. Oczywiście wstali nawet bez siniaczka, rozczepili rowery i dalej w drogę. Chociaż jakoś się potem unikali…

Potem już bez żadnych kraks do Grębowa. Oczywiście po drodze podziwianie panoramy Sandomierza, opowieści prowadzącego o przeprawach przez Wisłę, tzw. kuchni królewskiej i jeszcze kilku ciekawych rzeczach. Droga mało miła, bo pod dość nieprzyjemny i zimny wiatr. Średnio 18km/h.

Uprzedzam, że w niedzielę aż do Grębowa nie ma czynnych sklepów. Tak że proszę się zaopatrzyć w domu.

W Grębowie odbijamy na Nowy Grębów i zajeżdżamy pod pałacyk. Brama zamknięta na kłódkę, ale jest boczny przejazd. Oczywiście wysłuchaliśmy opowieści o historii obiektu, chwilę odpoczęliśmy i w drogę powrotną, oczywiście okraszoną ogniskiem. Po drodze wyścig z WueSKą, aż gościowi świece zalało J. Tym razem pędzimy z wiatrem i aż miło, bo na prostej spokojnie płyniemy z Lampartem nawet 38km/h. No aż się nie chce zatrzymywać.

Ognisko nad Łęgiem, w starym i dobrze sprawdzonym miejscu. Trochę pośpiewaliśmy, zjedliśmy po kiełbasce. Tylko ja miałem musztardę, więc aluzji do maczania kiełbasy w tymże specyfiku było sporo J.

No i powrót. Spokojnie przez Sokolniki prosto do SanDomingo. Pożegnanie pod mleczarnią, potem część do domów a część do „Małej” na kawę.