Podobno maszyna losująca wybrała mnie do napisania relacji z tejże wyprawy – chyba nie wiedziała co robi, ale – spróbuję:

No więc tak: wszystko zaczęło się o 9.00 pod Bramą Opatowską… Niektórzy już czekali, na niektórych trzeba było czekać (;P). W sumie 12 osób miało wyruszyć ku przygodzie – a celem naszej wyprawy był Karwów. (nie mylić z Krakowem).

I tu się zaczynają schody – maszyna losująca nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie znam niestety okolicznych wiosek i nie potrafię powiedzieć którędy my właściwie jechaliśmy! Wiem jedynie tyle: podążaliśmy żółtym szlakiem. Ogólnie rzecz ujmując, pokonywaliśmy kolejne „etapy” naszej trasy: było trochę asfaltu, trochę piachu, trochę kamieni, trochę łąki. Co jakiś czas następowały pauzy w pedałowaniu: sklep = uzupełnienie niedoborów cieczy, tudzież jakaś kanapeczka. A właśnie: Jarek zjadł na początku wyprawy „bułkę z pasztetem”, ale ja jednak stwierdzam, iż nie był to zwykły pasztet – po tym posiłku nabrał bowiem takiego speed`a, że śmiem twierdzić, że pasztet wyposażony był w inne (nieznane mi) substancje wspomagające jego siły (nie chciał zdradzić co to za substancje, ale uwierzcie na słowo – naprawdę działały!). Gdy dojechaliśmy nad wodę w Karwowie zorientowaliśmy się, że brakuje kilku osób – po telefonie do FAramki okazało się, że skręcili trochę nie tam gdzie trzeba – i dojadą za 5 minut. W tym czasie bez zastanawiania się Kazik, Lewy(?) i Jarek zażyli chłodnej kąpielee. No i po chwili po drugiej stronie jeziorka widzę sylwetki: FAramki i innych… po chwili wszyscy byli już razem. Ktoś musiał udać się do sklepu – po kiełbaski na ognisko :). Kazik! - A Kazik: „Kto ze mną?” No więc zgłosiłem się (dobrowolnie) na ochotnika. Kazika dogoniłem dopiero gdy ten już był w sklepie (a po drodze jeszcze podobno udzielał zagubionym wskazówek drogowych). No co ja na to poradzę, że mam taki słaby rower? ;) Zakupiliśmy tyyyle „kiełbasy”, że cudem zmieściła się w dwóch plecakach. Po powrocie ze sklepu – mogliśmy tę kiełbasę podrumienić w ogniu. Prócz dymu z naszego ogniska, ulatniała się też muzyka z zaparkowanego nieopodal samochodu: Erykah Badu. Tamtejsi „turyści” chyba niechcący umilili nam przez to chwile spędzone nad wodą w Karwowie. :) Trzeba było się zwijać. Zebraliśmy się więc do „qpy” i ruszyliśmy… - przez Włostów, gdzie mieliśmy okazję podziwiać ruiny wspaniałego pałacyku. Coś pięknego po prostu! Szkoda tylko, że bezmyślni ludzie to zniszczyli! Echh… jedziemy dalej! I górka za górką, ale jeśli jest górka, będzie i… („na na nana na”) zjazd :) - to było motywacją! I tak poprzez dziwne wioski wracaliśmy do Sandomierza. Jarek z Kazikiem co chwilę znikali gdzieś z tyłu i wyjadali owoce z napotkanych sadów. Powstało kilka „re-mixów” znanych piosenek, a ich głównymi „wykonawcami” byli Pan Stanisław i nieustraszony Jeździec z Pikaczu na kierownicy – pozostali im pomagali :).

W Sandomingo byliśmy przed 17, każdy pojechał w swoją stronę.. odpocząć – i co niektórzy: obejrzeć mecz. ;) Wg mojego licznika pokonaliśmy trasę o łącznym dystansie 75,59km, jadąc ze średnią prędkością 16,4km/h. Łączny czas pedałowania to 4godz. 36min. 04sek. :) a największa rozwinięta prędkość: 61,3km/h. Tyłki bolą, ale (jak stwierdził pan Stanisław) - to dobrze! :D