Uczestnicy wyprawy "WYBRZEŻEM BAŁTYKU": Stachu, Piotr, Paweł (Galfa), Andrzej (Amra), Paweł (Lampart), Paulina (Faramka), Piotrek (Lewy), Michał (Krzychu) i ja (Joluś).


6 sierpnia (sobota)

W ten dzień do godziny 13:00 musiałam być już spakowana, za to reszta uczestników miała na to więcej czasu. A czemu to tak? Bo Faramka będąc na zakupach w Tarnobrzegu wraz z Lewym zabierała moje tobołki, które dzisiaj były od wszystkich zbierane i pakowane do małego lecz pojemnego bo przerobionego (bez tylnego siedzenia) Seicenta Piotra. W sumie całe to pakowanie zajęło mi niecałą godzinę. Wszystko zmieściło się w jednej torbie, w której pozostało jeszcze trochę miejsca. FA jak ją zobaczyła to się ucieszyła, że mała, ale Lewy gdy ją wziął, to powiedział: mała ale ciężka... No cóż - bo dobrze poukładane... Jak i co się działo dalej z resztą bagażów equipy, to tego niestety nie wiem...


7 sierpnia (niedziela)

Dziś rano około godziny 9:00 Stachu wraz z Lampartem wyjeżdżali zapakowanym i opisanym: "WYBRZEŻEM BAŁTYKU" www.bike.sandomierz.org (Servic Car) Seicentem w trasę... Lecz tak naprawdę wyjazd się opóźnił gdyż Lampart musiał się wpakować ze swoimi rzeczami, co podobno trochę potrwało... Natomiast my swoją podróż zaczynaliśmy o godz. 17:30 spod Bramy Opatowskiej. Lecz tak naprawdę, każdy zaczął wcześniej, gdyż musiał dojechać pod tą bramę, pod którą ja byłam już ok. 16:30. Czemu tak wcześnie? Ponieważ byłam umówiona z koleżanką i chciałam sobie z nią trochę pogadać...

Gdy już zbliżała się umówiona godzina zaczęła pojawiać się equipa. Pierwszy ukazał się Krzychu, a dalej w kolejności kto był to tego już nie wiem. Lecz wiem, że FA przyjechała ostatnia i czekaliśmy jeszcze na jej rodziców, którzy przed wyjazdem pstryknęli mam pamiątkowe zdjęcie (trochę było z tym problemu i sesję trzeba było powtórzyć). A po zdjęciach w drogę... Przejazd przez starówkę, koło zamku i kierunek na most, a potem na Stalowa Wola – Rozwadów do pierwszej stacji PKP. Przed Stalową mieliśmy mały postój na posiłek, gdyż odzywał się spragniony brzuszek. Potem stacja PKP, zakup biletów ale okienko zamknięte! Więc ładnie pukam w szybkę i okienko otwarte, ale także przechodzimy przez... przeżycie zdziwienia, zadziwienia gdyż nasz pociąg, do którego wsiadamy jechał przez Sandomierz. I z tego też powodu trochę było komentarzy ale i śmiechu... Mi natomiast podobało się, że jechaliśmy rowerkami gdyż z drugiej strony w Sandomingo nie kupilibyśmy sobie biletów.

Tak więc mając do odjazdu jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy wpaść na gorącą kawkę do pizzeri „Quatro”. I tutaj Galfa postanowił skorzystać z WC, ale nie wiedział, że jest ono tylko jednoosobowe i przerwał jakiemuś tamtejszemu chłopakowi jego... potrzeby.

Po wypitej kawie wsiadamy na rowery i ruszamy na stację, gdzie się przygotowujemy do przyjazdu pociągu. Gdy już nadjechał pakujemy i mocujemy nasze rowery w wagonach, po czym pociąg rusza. Na straży stoi Amra wraz z Galfą, reszta natomiast pakuje się do przedziału i Piotr wyciąga ogóreczka..., którego zaczyna obierać i kroić na ćwiartki. W tym czasie następuje małe zamieszanie na korytarzu, ponieważ konduktor przychodzi i mówi, że nie znamy przepisów PKP, gdyż z rowerami zajmuje się pierwszy lub ostatni wagon. Ciekawe tylko skąd mogliśmy o tym wiedzieć??!!! Zresztą mógł nam to powiedzieć gdy ładowaliśmy rowery, a nie stał i się patrzył, a potem ma jakieś „ale”. To jeszcze nie koniec atrakcji w tym pociągu, gdyż potem chodził konduktor i sprawdzał bilety. I oczywiste jest, że jeśli ma się wykupiony bilet ulgowy to potrzebna jest aktualna legitymacja, czyli z datą ważności. A nasz Krzychu takową posiadał lecz nieaktualną gdyż ważną do 2004 roku i musiał potem na następnej stacji jaką był Przeworsk koło Rzeszowa dopłacać. W Przeworsku mieliśmy przesiadkę więc musieliśmy się wypakować i gdy to poczyniliśmy i pociąg ruszył zauważyłam, że nie mam licznika!!! Zaczęliśmy go szukać pomagając sobie telefonami komórkowymi jako latarkami, gdyż była to już godzina około 22:00, a do następnego pociągu mieliśmy z jakieś 30 minut. Ale niestety poszukiwania miały mierny skutek gdyż licznika nie znalazłam i jedyne wytłumaczenie gdzie on teraz jest, to w tym odjechanym niedawno pociągu, gdzie musiał się odpiąć w czasie wyjmowania rowerów. Ale mówi się trudno i żyje się dalej...

Tak więc w tym wolnym czasie Krzychu poszedł załatwiać swoje sprawy do okienka KASA i jakoś długo nie wracał. Więc w ślad za nim, udała się Faramka wraz z Lewym, gdyż zbliżał się czas naszego odjazdu. A gdy do nas już wrócili, to powiedzieli, że z jakieś 20 minut przed naszym przyjazdem odjechał pociąg do Świnoujścia (czyli naszej pociągowej mety). Potem był komunikat, o naszym pociągu, którym jechaliśmy do Wrocławia wraz z informacją, że z rowerami mamy załadować się do pierwszego wagonu. Tak więc ustawiliśmy się na samym początku aby w miarę szybko się załadować i gdy nadjechał pociąg to konduktorka przez okno mówi, że z rowerami mamy iść do ostatniego wagonu!!! Więc my wsiadamy na nasze pojazdy i pędzimy jak piraci peronowi na koniec pociągu, po czym szybko się ładujemy i już jedziemy do Wrocławia. Lecz ten wagon był przeznaczony dla rowerów i oprócz nas jechała jeszcze inna młoda grupa rowerowych. I jak się okazało jechaliśmy w wagonie klasy I. Gdzie tym razem rowery zajmowały dwa przedziały, a nie korytarz a my trzeci i to w luksusie.

I w takim oto transporcie jechaliśmy przez Rzeszów, Tarnów, Kraków, Katowice i cały Śląsk, Opole do Wrocławia. W czasie tej drogi graliśmy w skojarzenia, opowiadaliśmy kawały, słuchaliśmy muzyki, trochę spaliśmy albo leżeliśmy i po prostu czuwaliśmy i to w różnych pozycjach... Aby przygotować się na najgorsze co nas czekało we Wrocławiu. Gdyż mieliśmy wtedy tylko 6 minut między przyjazdem naszego pociągu, a odjazdem drugiego do Szczecina tym bardziej jeszcze, że nie wiedzieliśmy, z którego peronu odjeżdża...


8 sierpnia (poniedziałek)


Przygotowując się jeszcze w pociągu do szybkiego wypakowania rowerów, mój znów przeżył szok! Otóż odpadła od tylnego światła osłonka (taka czerwona). Ale i tak się tym za bardzo nie przejęłam, gdyż zawsze przy większym uderzeniu ona odpada. A dzieje się tak od momentu gdy kiedyś przywaliłam rowerem o ścianę w piwnicy...

Fakt faktem gdzieś po godzinie 6 rano dojechaliśmy do Wrocławia, ale niestety z małym opóźnieniem i nasz kolejny pociąg do Szczecina jak powiedziała konduktorka: odjechał... Ale nie byliśmy straceni! Bo po oględzinach rozkładu jazdy pociągów okazało się, że mamy kolejny gdzieś około 7:34 (nie pamiętam dokładnej godziny) i to prosto do Świnoujścia już bez żadnej przesiadki!!! Tak więc kierujemy się do okienek gdzie dowiemy się co mamy zrobić dalej z tymi już wcześniej wykupionymi biletami. Tutaj już rozmowę prowadzi Piotr, a my stoimy za nim i czekamy co będzie dalej. Potem z tego okienka kierują nas do następnego z numerem 3 albo 4. I okazuje się, że musimy dopłacić tylko 0,78 groszy i możemy jechać dalej. Więc robimy szybką zbiórkę i zaraz mamy bilety. Potem chodzimy po wielkiej stacji, na której można dostać wszystko, a wygląda ona jak centrum handlowe i szukamy jakiegoś lokum, gdzie można zaspokoić podniebienie. Gdy już znaleźliśmy co, to niektórzy rzucają na ruszt kawę albo omleta. Piotr poszedł do kiosku i zakupił gazetę sportową ale niestety czytanie było kiepskie, gdyż zapomniał o zabraniu okularów z domu i zaspokoił się opadłym omletem. Natomiast reszta dobrze czytająca zaczęła przeglądać tą gazetę. I tak sobie siedząc zbliża się powoli godzina naszego opuszczenia tego lokum. Lecz okazuje się, że Lewy nie dostał jeszcze swojego zamówionego posiłku. Jednym słowem kasę wzięli, a o kliencie zapomnieli! Ale poszedł załatwić sprawę i dostał zwrot należności. Teraz już się stąd wymykamy i zmierzamy na peron. Lecz Faramka i Lewy wstępują jeszcze do kiosku, a gdy już wychodzą to my powoli idziemy i prowadzimy rowery natomiast oni na nie wsiadają. I czająca się nieopodal policja zatrzymuje ich i chce wlepić mandaty, za jazdę po stacji! Ale mundurowi na szczęście mieli dobry poranek, ponieważ Faramce i Lewemu udaje się uniknąć wlepienia kartki. Tak więc dalej bardzo grzecznie idziemy do pociągu i... szok!!! Mamy wagon rowerowy!!! Nareszcie mamy pełny komfort bo nie musimy upychać i myśleć o rowerach. Gdyż teraz elegancko je wieszamy na hakach i możemy na nie spokojnie spoglądać z przedziału. I pociąg rusza... jedziemy trasą krajoznawczą (tak nam powiedziała pani w okienku), która wiedzie przez Zieloną Górę, Rzepin, Kostrzyn, Gryfino, Szczecin, Wolin, Międzyzdroje do Świnoujścia. Cały wagon jest nasz, ponieważ kiedy ktoś wchodził konduktorki mówiły: to wagon rowerowy i proszę się cofnąć. Lewy bardzo się z tymi paniami zaprzyjaźnił, co było widać czystym okiem! Czyli podryw kontrolowany!!! Natomiast mój rower (który już tyle przeżył przez ostatnie godziny) spodobał się panom, którzy pilnują w pociągu porządku coś jak straż/ochrona pociągowa. Ale nie ma mowy, ja nigdy bym tego mojego cacka nikomu nie sprzedała!!! I tak jak poprzednio to i tym razem spaliśmy, graliśmy w skojarzenia, czytaliśmy gazetę oraz oglądaliśmy zmieniający się za oknem krajobraz (zresztą to była trasa krajoznawcza!). W Szczecinie był krótki postój, więc parę osób wyskoczyło do sklepu po coś na wzmocnienie organizmu. Ja i Faramka akurat wtedy zostałyśmy zbudzone ze snu czy, aby nie mamy jakieś potrzeby sklepowej... I tutaj dosiadła się jakaś rodzina również z rowerami, która jak wynikło z rozmowy jechała do Wolina a stamtąd do Świnoujścia. My natomiast postanowiliśmy jechać do Międzyzdrojów i stąd ruszać rowerami, ponieważ gdybyśmy jechali tak jak zamierzaliśmy, to bardzooo późno byśmy dojechali do namiotów, a tym bardziej, że mieliśmy opóźnienie przez ten Wrocław.

Tak więc jechaliśmy pociągiem około 21 godzin zwiedzając południe i zachód naszej Polski, aby gdzieś po godzinie 17 -tej dnia dzisiejszego wysiąść z pociągu w Międzyzdrojach, przywitać się z czekającym na nas Servic Car (czyli Stachem i Lampartem) i dalej jechać na rowerach do Dziwnowa. I tak jechaliśmy sobie przez Woliński Park Narodowy, w którym znajduje się rezerwat żubrów. Ale my do niego nie wstępowaliśmy gdyż musielibyśmy trochę zbaczać z drogi. I jechaliśmy dalej przez Grodno do Wisełki, gdzie w czasie tej drogi widzieliśmy pole golfowe, ja oczywiście coś takiego widziałam pierwszy raz na oczy, a jak reszta to nie wiem... W Wisełce postanowiliśmy zażyć morskiej kąpieli i nacieszyć oczy pełnym morzem!!! Zrobiliśmy oczywiście pierwsze nadmorskie w wodzie fotki i ruszyliśmy dalej bo czas nas naglił. Następnie jechaliśmy przez Kołczewo później po prawej stronie mijaliśmy J. Koprowo i przez Międzywodzie dojechaliśmy do Dziwnowa, gdzie na polu namiotowym „ZEFIR”, były już rozbite nasze namioty przez Stacha i Lamparta. Pierwsze osoby, które dotarły tu na rowerach to ja, Faramka i Krzychu, a potem za jakiś czas reszta. Gdy była już cała equipa nastąpiło rozmieszczanie w namiotach. A ponieważ jeden się nie nadawał więc uzgodniono, że w każdym namiocie są trzy osoby, aby było po równo. A więc namiot pierwszy to: ja, Faramka i Lewy; namiot drugi: Stachu, Krzychu i Lampart; namiot trzeci: Amra, Piotr i Galfa. I zawsze w takiej kolejności były rozstawiane namioty. Po załatwieniu namiotów nastąpiło lokowanie się i rozpakowywanie oraz zaprowadzenie rowerów do schowania w jakimś polowym budynku, a potem planowanie co będziemy robić dalej. Koncepcje były różne. Ale najpierw był wypad do sklepu po coś na kolacje, na którą miały być kiełbaski z grilla, ale niestety nie było ich w sklepie więc była jajecznica zrobiona przez Stacha razem z wapnem bo ze skorupkami. W tym czasie kto mógł, to szedł pod prysznic aby się odświeżyć, ja oczywiście też poszłam. Również poszłam razem ze Stachem, Lampartem i Krzychem na plaże. Lecz Lampart i Krzychu wyprzedzili mnie i Stacha i w pewnym momencie zniknęli nam z pola widzenia. Ale doszliśmy na plaże nigdzie nie widząc tych dwóch, więc potem udaliśmy się do miejsca gdzie statki wypływają w morze i tam też ich nie było! Zapadli się! Zniknęli! No to idziemy do jakiegoś rybaka aby z nim pogadać o rybach... Okazuje się, że to jakiś nie tutejszy i mówi łamaną polszczyzną z początku trudno go było nam zrozumieć ale jakoś się dogadaliśmy. Pokazał nam ryby jakie łowi i były to okonie (heh od razu zgadłam co to za ryba). Następnie wróciliśmy na pole namiotowe, a potem wybraliśmy się na miasto szukać jakiegoś lokum z muzyką!!! Ale poszedł Stachu, Amra i ja gdyż reszta była zmęczona i nie miała ochoty gdziekolwiek iść, więc poszła lulu... Idąc na miasto zostaliśmy zatrzymani przez zwodzony most nad Zalewem Wrzosowskim, tzn. płynęły statki, a że maszty miały wysokie to most został podniesiony, przez który przebiega droga. Po opuszczeniu mostu przeszliśmy na drugą stronę, wbijając się w serce tego miasteczka na najbliższy dancing. Wraz ze Stachem zaczęłam szaleć na parkiecie tańcząc i wygłupiając się, a Amra poszedł do stolika. Parkiet był nasz, na którym byliśmy chyba okazem, bo każdy się na nas patrzył, a my uśmiechnięci tańczyliśmy do samego końca! Amra w pewnym momencie się ulotnił pozwiedzać miasto, ale potem jak wrócił to też sobie potańczył. Gdy już muzyka ucichła siedzieliśmy przy stoliku i gadaliśmy, a potem około godziny 2 postanowiliśmy wracać. Idąc jeszcze raz przez ten most było widać i słychać pluskające się w wodzie rybki. I kierując się na nasze pole namiotowe nieoświetloną drogą minęliśmy je!! Zorientowaliśmy się w momencie gdy zaczął się las, a skończył chodnik, z którego już dawno zeszliśmy. Więc teraz powrót i szukanie naszego pola... Gdy już je znaleźliśmy, to wbiliśmy się w namioty aby iść spać. I gdy tak sobie leżę słyszę jak Stachu robi pobudkę u siebie w namiocie, bo zginęła mu podusia (do której jest bardzo przywiązany), a mnie z tego względu ogarnia śmiech...


9 sierpnia (wtorek)


Ranek przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Tak więc pobudka, mycie się, szybkie śniadanko, składanie namiotów i w drogę..., by gdzieś po drodze wykąpać się w morzu. Ale to nie taka prosta sprawa!!! Bo pobudka szła kiepsko! Ostatni wstał Krzychu i jeszcze jego zadaniem było złożenie namiotu. Niestety robił to razem z Lampartem, który go uczył jak to się robi. Aha jeszcze Lampart wczoraj wieczorem kupił gdzieś na mieście tą kiełbaskę na grilla, ale niestety nikogo nie było by ją smażyć, a jemu samemu chyba się nie chciało jej robić, więc sobie odpuścił i została zapakowana w samochód. Ale co dalej z tym porankiem... Otóż Stachu nie mógł dotrzeć pod prysznic, gdyż cały czas ktoś mu wchodził. Ale zdążył nim łazienka została zamknięta, gdyż była potem myta, no ale już Piotr nie zdążył wejść i podładować sobie telefonu. Nawet nie pomogło pukanie ani proszenie o wpuszczenie! Także gdy spakowaliśmy nasze bagaże w auto Stachu przypomniał sobie, że nie ma nic ciepłego na drogę, a szanse na dostanie się do torby są marne, więc Piotr pożycza swoją bluzę. Pozostała jeszcze recepcja, z którą rozlicza się Piotr, a potem my z nim, następnie idziemy po nasze rowerki, pstrykamy pamiątkowe zdjęcie i w drogę...

Teraz Servic Carem jedzie Piotr do naszego kolejnego celu jakim jest Ustronie Morskie, a my oczywiście rowerkami. I tyle co wyjechaliśmy już stoimy, ponieważ podniesiony jest ten wczorajszy most. Po opuszczeniu mostu ruszamy spoko drogą przez Dziwnówek, Radawkę, Łukęcin, Pobierowo i tutaj robimy mały przystanek na stacji benzynowej, aby się trochę rozebrać, gdyż zaczyna się robić gorąco!!! Stachu daje mi na schowanie bluzę Piotra, a ja ją przekazuję Galfie. Potem ruszamy dalej. Mkniemy na Rewal tu omijamy latarnię, ale docieramy do Niechorza gdzie pod sklepem „ABC” robimy postój. Tutaj gdy stanęliśmy okazało się, że brakuje Amry i zaczęliśmy się zastanawiać gdzie się on podział?! Otóż okazało się, że pojechał sobie dalej nie widząc naszego prawego zjazdu na postój, a jak zawrócił to mówił, że miał telefon. Dobrze, że zauważył nasz brak i zawrócił, bo tak to by pojechał... A pod tym sklepem gdzie jest wszystko od A do C, jedni popijali energetyzujące napoje, a Krzychu z Lampartem delektowali się goframi z niedalekiej budki. Gdy tak sobie tutaj staliśmy postanowiliśmy odwiedzić tutejszą latarnię i się na nią wdrapać!!! Ale nim do niej dotarliśmy, to trochę pobłądziliśmy po Niechorzu i dzięki wskazówkom turystów nareszcie trafiliśmy! Okazało się, że latarnia spoko! Ale aby na nią wejść musielibyśmy czekać do wieczora, bo kolejka na nią była ogromna!!! Więc jednogłośnie zrezygnowaliśmy z opcji wspinaczki. Jedynie popstrykaliśmy kilka fotek. Ja poszłam poszukać dobrego ujęcia dla tej latarni, inni natomiast ujmowali w aparacie mapkę, albo poszli do WC. Po tych wszystkich operacjach zabieramy się w dalszą drogę, powoli prowadząc rowery spod latarni, gdyż tłum turystycznej ludności jest duży. Potem wsiadamy i ruszamy na Pogorzelicę, jedziemy trasą rowerową, która urywa nam się przed... jednostką wojskową! Ze stacjonującym tam żołnierzem próbujemy się jakoś dogadać, ale jest on jakoś mało rozmowny i z chęcią by w nas pewnie wycelował!!! Mamy teraz dwa wyjścia. Pierwsze to: dotrzeć do plaży i jechać wybrzeżem (krótsza droga), a drugie to: powrót i jechać główną, a zarazem dłuższą drogą na Trzebiatów. Większość jest za tą pierwszą opcją i ruszamy w stronę plaży. W drodze na nią ja, Lampart i Krzychu spotykamy rowerzystów, którzy mówią, że jest droga przez tą niby jednostkę i faktycznie ogrodzenia nie ma, więc skręcamy ale reszta equipy nie chce tamtędy jechać, to musimy zawrócić i jechać na tą plażę. Gdy już słyszeliśmy wyraźny szum morza pozostało nam do przedarcia się przez wielki wał piachu, za którym była plaża! No to teraz wsiadamy na rowery i jedziemy przed siebie wzdłuż wybrzeża do pierwszego zejścia z plaży. Ale niestety Amra z Galfą rezygnują z jazdy i idą na piechotę. Natomiast reszta wsiada i jedzie utrzymując równowagę na rowerach, gdyż uderzające fale powodują czasami niepewny grunt na piachu. Ale jak się znalazło dobrą technikę, to można było jechać w miarę szybko i gładko. Tylko problemem stanowił piach, który wchodził wszędzie, a najbardziej w łańcuch, który jak zaczął mi zgrzytać, to przeczuwałam najgorsze. Jeszcze w dodatku całe opony były nim oblepione i bardzo ciężko mi się jechało, gdy nie omyła ich jakaś fala, do tego jeszcze przemoczone buty... Po kilku kilometrach odpoczynek i czekanie na resztę, czyli piechurów. Gdy do nas dotarli znów wsiadamy na rowery. W tym momencie miałam zamiar prowadzić już rower plażą jak Galfa z Amrą, ale zrezygnowałam z tego, gdyż stwierdziłam, że już lepiej będzie mi jechać. Więc ruszyłam... omijając Faramkę, która przystanęła później przy Lewym i dotarłam do Stacha, przed którym jakiś spory kawałek jechał Lampart z Krzychem. Później Ci dwaj się zatrzymali następnie Stachu, a gdy ja do nich dojeżdżałam coś zaczęło mi przepuszczać pedało i dziwnie mi się jechało, co przypuszczam było spowodowane dużą ilością piachu we wszystkich ruchomych mechanizmach. Więc gdy już do nich dotarłam postanowiłam zejść z roweru i dalej go prowadzić plażą. To samo zrobił Stachu, z którym potem szłam i gadaliśmy sobie o tym pomyśle. Idąc plażą wybierało się taką drogę gdzie suchy piach był ubity czyli nie sypki, gdzie się nogi nim zasypywały. Stachu zbierał sobie nadmorskie kamyczki, natomiast ja wsłuchiwałam się w szum fal i tą ciszę. Potem przed nami również piechotą szedł Lampart z Krzychem. I tak sobie idąc natknęliśmy się na wielkie stado mew, które zagościły na plaży. A szalony Krzychu rzucając rower zaczął za nimi biegać... Potem trochę jakoś zwolniłam tempa i Stachu dotarł do tych dwóch idących przed nami. Od tej pory szłam sama, a później postanowiłam trochę się rozebrać, aby złapać słonecznych promieni... I tylko wyglądałam końca... Natomiast piach na rowerze pod wpływem wiatru i słońca wysechł i łatwo schodził gdy potarło się go ręką. Nareszcie, w końcu ujrzałam koniec i gdy dotarłam do Stacha, Lamparta i Krzycha byłam wykończona tym ciężkim spacerem, który wynosił 5 km, a sama jazda 3. Więc sumą sum wyszło 8 km plażą! A to przecież jeszcze nie koniec! Gdy wszyscy już dotarli idziemy do wyjścia z plaży, gdzie wiodą wysokie schody, na które nie miałam nawet siły podnieść roweru! No, w końcu ten mój waży 18 kilo, a reszty po jakieś 12!!! Nie wiem kto mi pomógł go wnieść, ale wydaje mi się że Lewy. Potem schodzimy trochę dalej na ubocze aby się jakoś doprowadzić do porządku, a raczej swoje pojazdy, które trzeba otrzepać teraz z piachu. I gdy tak wycieram swój rower nagle coś mocno uderza mnie w głowę. Potem spoglądam na ziemię i widzę szyszkę! Od razu sobie pomyślałam, że ktoś nimi rzuca i rozglądam się szukając winnego i pytając czyja to sprawka?! Ale nikt się nie przyznaje i wtedy spoglądam w górę i widzę winnych, a raczej winne drzewo! No cóż, taka już jest ta natura!!! Po wstępnym oczyszczeniu wsiadamy i jedziemy ścieżką między tymi drzewami czasami schodząc i wprowadzając rowery, gdyż podjazd jest zbyt wysoki i oczywiście nierówny. Następnie wyjeżdżamy na jakąś kamienną drogę, która wiedzie nas do Mrzeżyna, gdzie powróciły wspomnienia, jak kiedyś tutaj byłam... Potem już drogą z płyt kierujemy się do Dźwirzyna, gdzie pod parasolami koło poczty czeka na nas Piotr, który przyjechał rowerkiem z Ustronia Morskiego. Gdy dojechaliśmy i znaleźliśmy Piotra, rozsiedliśmy się koło niego, zdając naszą morską relację, co to niektórzy zajadali się frytkami ale za to wszyscy zimnymi napojami... Po tym odpoczynku ruszamy dalej, gdzie prowadzenie obejmuje Piotr, aż do naszego celu. Jedziemy przez cały Kołobrzeg i robimy postój przed latarnią w porcie gdzie pstrykamy sobie zdjęcia. Po tej sesji ja, Lampart i Amra idziemy na promenadę po jakieś widokówki. Niestety idziemy ale nie widać ani jednego takiego stoiska, w końcu skręcamy w jakąś uliczkę i widzę, to czego tak szukaliśmy, a znajduje się to w kafejce internetowej! Oglądamy, wybieramy, płacimy i szybko wracamy do zniecierpliwionej reszty i ruszamy dalej... Jedziemy przez cały Kołobrzeg, w którym są nawet porobione ścieżki rowerowe, przebijamy się od czasu do czasu między samochodami, aż wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Ustronia Morskiego ale... wleczemy się za ciągnikiem! Ruch samochodowy jest duży, a droga wąska! Za nami jedzie sznur samochodów, a przed nami ten ciągnik z dwoma przyczepami w tempie jakiś 30 km/godz. Mnie szczerze mówiąc zaczął już nudzić ten sam jednostajnie przyspieszony widok przede mną i z chęcią bym go minęła, ale nie było jak na takiej drodze bo jak nie z naprzeciwka, to z tyłu wybijał się jakiś samochód. Ale w końcu trafiła nam się ścieżka rowerowa! Zjeżdżamy na nią i pędzimy prosto do Ustronia ale... zatrzymujemy się i czekamy na Fa i Lewego! Gdy dojechali, to ruszamy teraz prosto na camping „OGNIK”. Rozbijamy namioty, chowamy rowery w budynku i jedni idą do baru aby wrzucić coś na ruszt, a ja na przykład idę zażyć gorącego prysznicu! Potem postanawiamy wyruszyć w miasto, tym bardziej bo atrakcją jest koncert gdzieś na plaży (takie chodziły słuchy) Krzysztofa Krawczyka. Idą prawie wszyscy bo Faramka i Lewy zostają jeszcze w namiotach i mają do nas dołączyć potem. Więc wyruszamy na plażę. A tutaj Krawczyka nie ma, ale jest molo!! Idziemy więc na molo, gdzie ochrzciło nas morze! Fale były nawet duże, gdyż pojawił się wiatr i jakoś niebo nawet przyciemniało! No teraz wracamy na drogę do miasta aby poszukać jakieś fajnej muzyki. Mijamy jeden namiot gdzie muza spoko, ale idziemy dalej. Trafiamy na następny gdzie jest muzyka to OK, ale też jest telewizor gdzie akurat jest mecz więc też jest OK! No to zostajemy!!! I chodź kapela grała DISCO POLO, to było fajnie. Na parkiet wyruszyłam jako pierwsza z Piotrem, ale wcześniej rozegraliśmy rundkę w jakąś grę stołową, gdzie odbijało się krążek. No bynajmniej próbowało bo, on latał jak zwariowany (ten krążek)! I przegrałam. Natomiast gdy zaczęli śpiewać „Pszczółkę Maję” pojawił się na parkiecie nawet Krzycho, którego to był przebój!!!

„Pszczółka Maja sobie lata,
Zbiera nektar gdzieś na kwiatach,
A tam Gucio w tulipanie,
Czeka sobie na śniadanie...”

Piosenka ta leciała, aż cztery razy!!! Potem znalazła nas FA i Lewy, którzy również pojawili się na parkiecie, a potem Stachu. Szef całej tej kapeli spytał się nas skąd jesteśmy? Więc Stachu odpowiada i wtedy podchodzi jakaś kobitka (a nie była sama!) i mówi, że jest z Kielc i zaczyna tam się kręcić koło naszego Stacha... Pod koniec disco ulotnił się Lampart z Krzychem, a potem gdy po północy ucichła muzyka zaczęliśmy się zbierać do wyjścia i my. Kapela, która gościła była z Warszawy i grywa na weselach, studniówkach i takich tam uroczystościach... Gdy wyszliśmy na miasto okazało się, że jest strasznie wielki wiatr!!! A powróciwszy do namiotów umyliśmy się i poszliśmy spać...


10 sierpnia (środa)


Pobudka!! Ale jak poprzedniego dnia idzie ona kiepsko. Dziś już nie przywitały nas promienie słońca. Ale chmury oraz porywisty wiatr, który strasznie wiał przez całą noc, i czasami nawet miałam wrażenie, że zmiecie namiot. Do tego jeszcze gdzieś nad ranem spadł deszcz! Ale trudno trzeba wstawać i ruszać dalej, bo dzisiaj mamy dojechać do Jarosławca!!! Składamy namioty, a jest to ciężkie, ze względu na wiatr, który porywa jego zewnętrzne części, które bardziej przypominają teraz spadochron. Ale dajemy radę! Problem również stanowi to, w co się ubrać?! Na krótko czy na długo. Ale wiadome, że coś od deszczu musi być! Większość jednak ubiera się na długo. Wyciągamy rowery, pakujemy się, recepcja uregulowana i jesteśmy gotowi do jazdy! Ale jeszcze zdjęcie! Dziś za kółkiem Servic Cara jest Galfa. No i ruszamy w drogę...

Lecz jeszcze nie wyjeżdżamy z miasteczka, a już postój, gdyż męska część musi się przebrać, bo zrobiło im się gorąco. Stanęliśmy przy kiosku, więc jest okazja na zakup pocztówek. Więc oglądam je wraz z Faramką oraz Amrą i coś tam sobie wybieramy. W końcu wsiadamy na rowery i jedziemy... Nagle z naprzeciwka nadjeżdża Galfa. Pomylił drogi??! Otóż nie! Tylko jak się potem okazało skończyła się ona, gdyż dalej prowadził szlak rowerowy. Lecz nim do niego dotarliśmy skręciliśmy w lewo i jechaliśmy wzdłuż rzeczki, która wpadała do morza. Dotarliśmy więc na plażę, gdzie porobiliśmy zdjęcia na tle wzburzonego morza, a kilku equipowców nawet zaatakowało! Więc ruszamy dalej, gdzie po przejechaniu tego leśnego szlaku, trafiamy na latarnię morską w Gąskach. Tutaj mały postój i dalej w drogę przez Sarbinowo, Chłopy, Mielenko dojeżdżamy do Mielna, gdzie robimy większy postój, aby znaleźć jakiś sklep z narzędziami bo Stachowi, chyba zaczęło odkręcać się pedało. Ale widzimy, że jest to marny pomysł, aby w takim ruchu cokolwiek znaleźć. Postanawiamy więc iść do jakiegoś baru, który znalazł Piotr. I tutaj zajadamy się pierwszą rybką. Ja biorę oczywiście dorsza!!! Nawet wyszło słoneczko, ale wiatr nie przestał wiać, a był taki nawet niedobry, że latały nasze - już potem puste – plastikowe talerze wraz ze sztućcami, a także bryzgała na nas piana z lejącego się za nami piwa! Po tym rybim posiłku wyruszamy dalej. Jedziemy wzdłuż Jeziora Jamno, które mamy po prawej stronie, a Bałtyk po lewej. Krajobraz jest po prostu bajeczny!!! Wiatr jest cały czas bardzo silny ale na całe szczęście wiejący od tyłu lub boku. Przejeżdżamy przez Unieście i docieramy do Łazów. Tutaj stajemy przy jakiejś wypożyczalni takich różnych pojazdów a’la rowerowych i Stachowi przykręcają to pedało, gdyż mają zestaw kluczy. Dowiadujemy się również, że jadąc dalej prosto, tą drogą co jechaliśmy wylądujemy na plaży. I wtedy plażą dojedziemy do Dąbek mijając po prawej Jezioro Bukowo. Ale ze względu na taką wietrzną i pochmurną pogodę pytamy się o inną drogę i aby nią pojechać musimy się cofnąć i na rondzie skręcić w lewo. Tak też więc robimy. I jedziemy przez Osieki, Kleszcze, Iwięcino, Bielkowo, Gleźnowo, Bukowo Morskie gdzie stąd do Dąbków mijamy z lewej strony Jezioro Bukowo. Wiatr robi się coraz bardziej silny i porywisty, ciężko jest utrzymać rower, aby nie zostać zdmuchniętym z drogi. Od czasu do czasu ktoś wyjeżdża na pobocze, mi akurat się to nie zdarzyło. Widzę nawet chmury, z których w oddali już pada deszcz. Za Dąbkami kierujemy się przez Bobolin, Żukowo Morskie do Darłowa, gdzie spotykamy Galfę już na rowerze. Teraz mała wymiana relacji. Otóż do Jarosławca mamy jeszcze z jakieś 20 km, droga jako-tako, bo trochę górek i ten wiatr, pod który jechał, i który dwa razy zepchnął go z drogi. Mamy zamiar zrobić sobie teraz jakiś postój. Lecz nic ciekawego nie widzimy i dopiero za miastem zjeżdżamy do jakiegoś baru ale tam lipa! Więc jedziemy dalej. Po drodze podziwiamy wiatraki, których jest ogromna ilość i świetnie one wyglądają!!! Gdzieś tam po drodze minęliśmy drogę rowerową, którą byłoby krócej, no ale trudno się mówi. Przez Zakrzewo dojechaliśmy do Drozdowa, gdzie zaraz z głównej skręcamy w lewo. Jedziemy pod górę. Ale jest sklep i stajemy na postój. Rowery składamy i wchodzimy do środka, gdzie jest cieplutko i milutko. Wtedy zaczyna pokrapywać deszcz więc czekamy, aż przestanie. Małe wygłupy sklepowymi zabawkami w wykonaniu Lewego trochę rozluźniają. Ale ja wychodzę ze sklepu i siadam przed, na schodach pod dachem, bo zaczęło mi robić się gorąco, zresztą tak byłam wykończona tym wiatrem, że straciłam ochotę na gadanie. Po jakimś czasie powoli wychodzi reszta z zamiarem dalszej drogi. Więc ja biorę swój rower i wchodzę na piechotę pod tą górę bo wiem, że i tak nie wjadę, tym bardziej, że już samo ruszenie odbywa się na górze. Nawet wspinaczka jest męcząca i jeszcze ta pogoda... Większość wjeżdża powoli wymijając mnie, jedynie Faramka i Lampart pozostają w tyle, bo chyba też wybrali spacerek. Nareszcie się wdrapałam! Wsiadam i daję gazu by dogonić resztę, której nie widziałam przed sobą. Nagle pojawił mi się czerwony kubraczek Piotra. Więc dobrze jadę! Dopędziłam samotnego Piotra i na jego pytanie mówię, że jeszcze FA i Lampart są gdzieś z tyłu. Jedziemy przez Barzowice, gdzie zadawalam się zjazdem z wielkiej góry!!! Ale robi się nieciekawie bo zaczyna padać! Stajemy na poboczu z Piotrem i zakładamy kurtki od deszczu, a ja jeszcze chustkę na głowę, abym nie przewiała sobie uszów. Wtedy jedzie jakiś ciągnik, któremu musimy jeszcze bardziej zejść z drogi, bo on nie kwapi się do zamiaru wjechania na asfaltówkę! Gdy nas ominął to dotarł do nas Lampart z FA, którzy też się wściekli na ten rolniczy pojazd, gdyż z tej wielkiej góry musieli się za nim wlec! I tak jak my również ubrali się w kurtki i ruszyliśmy przed siebie w deszczu. Gdy dotarliśmy do Rusinowa, to na skrzyżowaniu czekał na nas Stachu i Galfa, aby wskazać nam kierunek dalszej drogi. Potem już pięknie pędziliśmy do naszego celu, tylko miałam jechać naprzodzie, abym nie była gdzieś z tyłu i się nie zagubiła. Na całe szczęście przestał padać deszcz! W Jarosławcu wjeżdżamy na pole biwakowe „ARKADA”, co upamiętniają na zdjęciach wcześniej dotarli Lewy, Krzychu i Amra. Nareszcie dojechaliśmy! Czyścimy sobie teren z szyszek, aby nie leżeć na czymś niespodziewanym, gdyż nad naszym niebem są tylko drzewa szyszkowe i rozkładamy namioty. Robimy to bardzo szybko, bo chyba wszyscy zmieściliśmy się w czasie 10 minut. Jeszcze tylko umocnienia przed podmuchami wiatru, które robi Lampart z pomocą Krzycha. Prowadzimy teraz rowery do jakiegoś schowka, a potem okupujemy restaurację. Ale okazuje się, że z posiłków obiadowych jest tylko schabowy z ziemniaczkami i zestawem surówek. Więc się tym zadawalamy. Ja i Lewy łączymy dwa stoliki, abyśmy siedzieli wszyscy razem. Stachowi i Piotrowi bardzo przypadła do gustu kelnerka czyli dziewczyna w warkoczykach. Jak zobaczyłam swoja porcję myślałam, że będę z nią siedzieć do rana! Ale jakoś się nad nią wymodliłam. Potem dołączają do nas Krzychu i Lampart i też zamawiają po schabowym. Gdy już wszyscy skonsumowali, stawiamy stoliki jak były wcześniej, płacimy i wychodzimy. Teraz mamy zamiar wybrać się gdzieś na plażę oraz poszukać jakiś baletów. Ubieramy się ciepło i bierzemy kurtki od deszczu. No oczywiście ja pod kurtką miałam bluzkę z krótkim rękawkiem, czego potem żałowałam. Więc idziemy na tą plażę lecz nie w stronę miasta ale w drugą (tą co jechaliśmy). Zaczyna padać. Przez las kierujemy się ku morzu i docieramy nad wielki klif, gdzie trzeba było uważać, aby się nie prześlizgnąć i nie spaść. Ale widok mamy piękny bo rozpościera się na wzburzone morze, które uderza o specjalne betonowe klocki, ułożone przed plażą. Chroni to właśnie ten klif przed obsunięciem, które mogłoby być spowodowane podmywaniem przez wodę. Robimy zdjęcia z takim oto widokiem i postanawiamy - oprócz FA i Lewego - jakimiś ścieżkami wiodącymi między krzakami zejść w dół na plażę. Ale niestety części się to nie udaje bo tracę z widoku na jakimś zakręcie osobę przede mną. Nawet wołania nie pomagają aby się odezwali! Ale postanawiamy iść dalej, najgorsze jest to, że droga zaczyna mieć kilka kierunków i robi się coraz bardziej zarośnięta krzakami! Więc to nie ma sensu i ja, Amra, Galfa oraz Stachu wracamy i idziemy do wejścia na plażę od miasta. Jesteśmy mokrzy lecz droga przez miasto i ten deszcz powoduje, że teraz przemakamy! Bynajmniej ja przemokłam i było mi zimno od tego wiatru! Marzyłam tylko o tym by iść gdzieś, gdzie jest ciepło!!! Dotarliśmy gdzie dojść mieliśmy i widzimy, że ku nam zmierza ta cała trójca czyli Piotr, Krzychu i Lampart również cali przemoczeni. W najgorszej sytuacji jest Piotr, ponieważ nie ma w swoim bagażu już nic suchego. I mówi, że musi sobie w mieście kupić coś ciepłego bo tak, to nie ma po co wracać. Więc Piotr ze Stachem idą szukać czegoś ciepłego, a my idziemy szukać miejsca gdzie są gofry wraz z dachem nad głową oraz w miarę ciepło. Znaleźliśmy budkę gofrową i zamawiamy sobie z dominacją gofrów jagodowych. Ja się wybijam i biorę z malinami. Bo maliny rozgrzewają, a mi było zimno w dodatku całe spodnie mokre, w butach pływałam i nie miałam ochoty nawet się ruszać! Potem dołącza do nas ta dwójka z nowym ciepłym dresikiem dyskretnie schowanym pod kurtką. Tak więc teraz możemy wracać do namiotów. Ale jeszcze po drodze Lampart z zapałem szuka jakiejś potańcówy. Znajdujemy coś w jakimś ośrodku, ale jest to impreza zamknięta, ponieważ kolonijna – jak się dowiedziałam od jakiś dziewczyn. Ale Lampart ma wielką ochotę się tam wbić, lecz Krzychu jego wierny kompan nawet mówi: czy Ty nie rozumiesz, że jestem cały mokry?! Tak więc wracamy nawet muszę powiedzieć, że nie byłam pewna czy my dobrze wracamy, bo ta droga jakaś dziwna mi się wydawała. Ale dotarliśmy lecz w drodze gadaliśmy co teraz, z tymi mokrymi rzeczami na nas? Więc mówię, że trzeba iść do recepcji i się zapytać, czy można gdzieś je rozwiesić? Bo przecież, to jest logiczne, że w namiotach nam one do rana nie wyschną! Gdy już jesteśmy na biwaku nikomu się nie chce tam iść i pytać, więc biorę sprawę w swoje ręce i ruszam sama. I oczywiście załatwiłam! Idę potem do reszty i oznajmiam tą gorącą wiadomość, że możemy rozwiesić się w kotłowni!! Więc biorę z sobą suche ubrania, aby się od razu przebrać, a także ręcznik, by pod nim się schronić gdy będę wracać. Aha i FA daje mokre ubrania swoje i Lewego, którzy już rozłożyli się w śpiworach, gdyż wrócili wcześniej. No to prowadzę equipę do tej kotłowni! Ale są dwa wejścia! Próbujemy otworzyć pierwsze, gdyż w recepcji powiedziano mi, że drzwi są otwarte, a na tych drugich widzimy kłódkę. Ale tutaj natrafiamy na drewno więc pozostaje wejście z kłódką i okazuje się, że jest ona otwarta, po czym jesteśmy w cieplutkim pomieszczeniu, w którym na sznurach są rozwieszone ubrania innych obozowiczów. Zdejmujemy z siebie wszystko co mokre i rozwieszamy. Ja znalazłam w tej całej kotłowni krzesło, więc sadowię się na nim i przebieram w suche rzeczy. Faceci pstrykają zdjęcia w tej cieplutkiej suszarnio-przebieralni, ale też mają problem, bo nie wzięli z sobą nic suchego, aby potem się ubrać hahaha...! Gdy już kończyłam się ubierać wpadł pan kotłowniczy, który zaczął coś tam mówić, że włączyliśmy jakiś wiatrak, na którego prawdę mówiąc nie zwracaliśmy nawet uwagi. Ale go wyłączył, a męska część poszła do namiotów ja zostałam chwilę, bo jeszcze zmieniałam buty na suche, a te chciałam zostawić tutaj do wyschnięcia. I zapytałam się tego kotłowniczego, gdzie najlepiej je postawić więc wyszło, że na piecu . Ale poszedł do tego sąsiedniego pomieszczenia po jakieś cienkie, drewniane listwy, aby nic od tego gorąca nie stało się butom. Podziękowałam, nakryłam się ręcznikiem i poszłam do namiotów. Gdy miałam wchodzić do swojego, nagle wołają mnie głosy z namiotu trzeciego czyli: Piotra, Galfy i Amry abym do nich przyszła. Był tam też Stachu, a potem zjawił się też Lampart ale bez Krzycha bo ten poszedł spać! I tak gdy deszcz padał my sobie siedzieliśmy i...


11 sierpnia (czwartek)

Nie wiem jak to się stało, ale obudziłam się w miejscu, w którym ostatnio byłam czyli namiocie nr 3!!! Ale nawet było miło skoro w nocy się nie obudziłam, a najmilszy był śpiwór Piotra!!! Bo taki... Heh, a co to się jeszcze działo!!! Czapka Stacha została brutalnie potraktowana, którą zostawił wczorajszego wieczoru w ganku namiotu. Po prostu istna abstrakcja! Nawet nowiutki dresik Piotra dostał jakiś skaz. Ale czy fabrycznych??? No potem zastanawiamy się czy mamy jechać czy nie, ze względu na pogodę, gdyż co jakiś czas jeszcze pada. Ale po informacjach pogodowych otrzymanych z południa okazało się, że możemy ruszać. Więc się zbieramy! Myjemy, jemy, idziemy po nasze ubrania do kotłowni, pakujemy, planujemy ale... namiot drugi śpi!!! Więc aby pospieszyć śpiochów wymyśliliśmy wyciągnięcie śledzi, aby namiot się zawalił! Wtedy zaczynają powoli się wyłaniać, ale kiedy wstał Lampart w swoim śpiworze, to wyglądał w nim jak hot-dog! A dla turystów patrzących się na nas z ulicy, to było atrakcją. Dziś Servic Carem jedzie Faramka z Lewym, a dojechać mamy do Łeby!!! Czyli miejscowości gdzie mam rodzinkę!!! Tak więc nie trzeba szukać campingu, bo miejsce noclegowe jest załatwione! Wyciągamy rowery, Piotr reguluje rachunek w recepcji i dopiero po godzinie 12 wyruszamy!!! Jedziemy sobie spokojnie, drogami przyjaznymi dla rowerzystów, od czasu do czasu mały postój, gdzie na jednym takim ucinam sobie pogawędkę z ekspedientką, na temat Ustki, do której teraz zmierzamy bo tam mamy się spotkać z FA i Lewym i zastanowić się co dalej robimy... Więc wyruszamy. Po Ustce trochę jeździmy i szukamy naszych, którzy mają być wg informacji na jakimś parkingu. Znajdujemy ich i planujemy dalszą drogę. Piotr wyrywa kartki z atlasu, przekazuje je Krzychowi, który od tej pory pełni funkcję mapowego. Po czym idziemy zwiedzać port. Robimy sobie zdjęcia przy bardzo wymyślnym statku wycieczkowym oraz z piratem, który mierzy do Piotra! I ruszamy dalej... Jedziemy przez Przewłkę, Wytowno do Objazdów, gdzie Lampart zauważa fajną restaurację, do której pakujemy się na obiad. Krzycho tylko spoko to podsumował mówiąc: restauracja spoko, żarcie też, tylko te drzwi takie dziwne?! A dziwne, gdyż każdy kto wchodził i wychodził był informowany dla personelu w postaci gwiżdżącego ptaka. Gdy pojedliśmy i zaczerpnęliśmy świeżych informacji na temat naszej drogi wyruszamy dalej. Jedziemy trasą rowerową obok Jeziora Gardno, podziwiając widoczki do Smołdzina. Tutaj robimy postój i zawiadamiamy Servic Car, że ma jechać do miejscowości Kluki, gdyż mamy jednego poszkodowanego i będzie zmiana w zespole. A osobą poszkodowaną był Stachu, któremu coś się stało z noga i nie mógł dalej jechać. Do Kluków dojechaliśmy trasą rowerową lecz w czasie tej drogi dowiedzieliśmy się od Lamparta, że Mickiewicz oraz Prus dostali Nobla. To było naprawdę edukacyjne! Gdy tak czekaliśmy na FA, postanowiliśmy posilić się przydrożnymi domowymi wypiekami i zasięgnąć języka. Otóż okazało się, że nasza dalsza trasa rowerowa biegnąca obok Jeziora Łebsko prowadzi przez bagna, które teraz są nieciekawe ze względu na pogodę, gdyż wówczas zaczęło padać!!! Zastanawiamy się co robić? Postanawiamy wówczas przenocować tutaj i dowiadujemy się, że można wynająć jakąś stodołę. Opuszczamy więc domowy kramik i idziemy do jakiegoś nieopodal baru, tam zostaje Krzychu wraz ze Stachem, a my jedziemy szukać noclegu. Lecz negocjacje z właścicielami prowadzi Piotr z Lampartem. I dopiero za trzecim razem mamy stodołę za 50 złoty u jakiejś kobieciny, która podobno się nas trochę wystraszyła. Więc jadę do tego baru i wtedy wyłania się z za zakrętu Servic Car i kieruję na parking przed barem. Potem planujemy co robimy dalej. Postanawiamy wprowadzić się do tej stodoły, a potem FA z Lampartem jadą do sklepu w innej miejscowości po prowiant, gdyż tutaj nie ma żadnego spożywczaka. Jak się okazuje mieścina Kluki jest skansenem, gdzie jest jedna ulica i kilka domów, które można wyliczyć na palcach. Stodoła jest odjazdowa chociaż bez sianka i z przeciekającym dachem. Tym razem nie zażyjemy kąpieli ale trudno! Na górze stodoły pokrytej betonem rozkładamy folię malarską, którą wziął Lampart i planujemy rozłożenie spania. Na folię kładziemy karimaty, a na nie śpiwory. Porozstawialiśmy beczki, wiadra i co się dało, tam gdzie kapało. Zrezygnowaliśmy z posiłku tego wieczoru i postanowiliśmy, że jutro wcześnie wstajemy bo musimy nadrobić trasy i dojechać do Władysławowa. Więc o godzinie 22 zarządzona jest cisza nocna, ale do tej pory graliśmy w skojarzenia. Pewną atrakcją stała się również dziurka w dachu będąca tuż nad Piotrem oraz tregra, na której wypadło mu spać. Gdy tak graliśmy od czasu do czasu ktoś przysypiał i odpadał z gry, a potem znów się włączał... W końcu zarządziliśmy spanie. Niestety jakoś nie mogłam spać, tym bardziej, że za moją głową chrapał Lampart potem do tego jego solo dołączył się Galfa. Trochę pogadałam sobie z Amrą, bo on też nie spał i do tego kapało mi jeszcze na twarz i było gorąco. Ale zasnęłam dopiero po jakimś czasie, nasłuchując z jaką częstotliwością pada deszcz...


12 sierpnia (piątek)

Pobudka i wstajemy zgodnie ze wczorajszą umową! Wszyscy narzekają, że zmokli tej nocy, bo na nich kapało i na śpiwory. Stachu również, nie dość, że poszkodowany to również mokry. Natomiast wszystko co porozwieszaliśmy wczoraj by wyschło było jeszcze bardziej mokre od tej wilgoci. Mamy zamiar robić rano jajecznicę ale nie można znaleźć masła! Ja idę do tej miłej pani, aby załatwić potrzeby fizjologiczne i przy okazji pytam się o masło. Daje mi pojemnik margaryny. Lepsze to niż nic! Gdy wracam masło odnaleźli ale w opłakanym stanie! Potem idę z FA jeszcze po wodę bo sama ma stracha. Gdy wracam kroję cebulę, którą dusi Piotr, dodaje jajka i mamy jajecznicę!!! Każdy stoi w kolejce po ciepły posiłek, potem sprzątamy, pakujemy się i ruszamy! Dziś Servic Carem do Władysławowa jedzie Lampart ze Stachem, ja zostałam mianowana do funkcji mapowego i jedziemy trasą rowerową prowadzącą przez te bagna omijając Jezioro Łebsko, gdzie po drugiej jego stronie widać było wydmy. Ale droga naprawdę była ciężka i przerażająca!!! Chyba z dwa razy wpadłam, zresztą nie tylko ja, gdyż większość się skąpała w tych przyjemnościach. W którymś momencie zauważyłam jakąś osóbkę nadjeżdżającą z przeciwka i postanowiłam się jej zapytać czy jeszcze długo ciągnie się ta droga. Więc się zatrzymałam i pytam, za mną jechał Galfa i też stanął. I dowiedzieliśmy się, że jeszcze kawałek więc ruszamy za resztą, których doganiamy na jakimś mostku, którego widok był przerażający, a co dopiero przez niego przechodzić. Doprowadzamy się tutaj do jakiego takiego porządku czyszcząc siebie bo jesteśmy w opłakanym stanie i ruszamy dalej. Ale po jakimś czasie mamy małą przeszkodę... drzewo na drodze, które omijamy. Potem trafiamy do jakiś zabudowań, gdzie dostajemy wiadro czystej wody, myjemy się, a potem Piotr oblewa nią rower mój, swój i chyba jeszcze kogoś. Fa chyba po tych wybojach i bagnach odpadło przednie światło. Dowiadujemy się również, że odbiliśmy od drogi i musimy się wracać. Więc ruszamy stając potem gdzieś po drodze, aby się rozebrać, gdyż zaczęło nareszcie wychodzić upragnione słoneczko i się fotografujemy, po czym ruszamy dalej... A tutaj znów przeszkoda!!! Napadło nas stado gęsi!!! Były one wielkie i jeszcze nas dzióbały! Ale dojeżdżamy do Izbicy gdzie robimy postój przy sklepie, po czym ruszamy szlakiem dalej, który prowadzi nas cały czas przez Słowiński Park Narodowy, czyli przez las do Gaci potem Żarnowska i stąd już twardą nawierzchnią jedziemy do głównej drogi prowadzącej do Łeby. I tutaj skręcamy na południe, po czym na pierwszym skrzyżowaniu w lewo i stąd jedziemy na Sarbsk, gdzie jesteśmy ok. godziny 12 i robimy dłuższy postój na coś gorącego. Zakupujemy sobie również coś na drogę i ruszamy... Ale znów wylądowaliśmy w nieciekawym miejscu bo błądzimy po jakimś lesie, gdzie droga ma grząski grunt, gdyż jest cała w okropnym błocie. I na tej trasie ześlizgnęła mi się noga z pedała i sobie ją zdarłam. Ale dojeżdżamy do Sasina i postanawiamy dalej mknąć asfaltem przez Ciekocino, Kurowo, Choczewo, Lubrewko, Wierzchucino do Żarnowca gdzie przy Jeziorze Żarnowieckim, gdzie kiedyś miała być wybudowana elektrownia atomowa, zatrzymujemy się i pstrykamy kilka fotek. Następnie wsiadamy na nasze pojazdy, które dziś sporo przeżyły i razem z wiatrem mkniemy dalej przez Goszczyno do Minkowic, gdzie zatrzymujemy się przy restauracji. Postanawiamy zająć miejsca na zewnątrz, ale nadchodzi chmura i zaczyna padać, a my się nie mamy zamiaru ruszać, zresztą jesteśmy pod parasolem! Przychodzi kelner zbiera od nas zamówienie i mamy swoje drugie danie dnia dzisiejszego. Gdy Lewy dostał swój posiłek Piotr zaczął opowiadać jak robił mielone w domu i tak energicznie pokazywał, że w pewnym momencie przewrócił pokal, który się rozbił, ale nic się nie stało. Po posiłku ruszyliśmy dalej jadąc przez Sławoszyno, Karwię, Jastrzębią Górę do Rozewia. Tutaj pod wpływem mojego przekonania i uporu pojechaliśmy na najdalszy punkt wysunięty w Polsce na północ czyli na Przylądek Rozewie. Popstrykaliśmy sobie kilka fotek, podziwialiśmy widoczki i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy tak jechaliśmy, to w pewnym momencie Piotr się pyta: jak grupa się czuje? Wszyscy odpowiadają: dobrze! Tylko ja mówię: brudna!!! Bo byłam po tych błotach, bagnach, lasach cała brudna nie wspominając już o rowerze! I gdy tak jechaliśmy cały czas myślałam, tylko o tym, że jak będziemy we Władysławowie, to pierwszą rzeczą jaką będę robić to mycie roweru, a potem siebie! Dojechaliśmy!!! Namioty już rozłożone więc teraz mycie, a wieczorem wypad gdzieś pohulać!!! Ja jak sobie obiecałam idę myć rower, ale praca ta jest na chwilę przerwana na posiłek, którym jest jajecznica z pomidorami. Kończę mycie roweru i zaczynam siebie, jeszcze potem myję ubłocone buty, trochę porządku w namiocie i można iść się bawić. Wszyscy w tym czasie już poszli pozostał tylko Piotr, i wtedy na niebie pojawiła się tęcza, a nawet dwie. Tylko, że ta druga była słabsza. Biorę więc aparat i pstrykamy sobie fotki jeszcze na tle morza!!! Potem idziemy do namiotu, w którym ma grać jakiś Dj i czekamy na rozwój sytuacji. Parkiet okupowany jest jak na razie przez małe dzieciaki i nikt nie ma ochoty się wbijać. Dopiero gdy się ściemniło ruszam razem z Piotrem, a później dołączył Lampart z Krzychem. Jak się okazało gdzieś w sąsiednim i niedalekim namiocie też była jakaś impreza, na którą dzień wcześniej rozdawał bilety jakiś murzyn. Nasi chcieli się tam wbić ale jakoś im to nie wyszło. Nawet spoko była impra tej nocki, ale położyć spać też się trzeba było. I gdy tak szłam razem z Amrą do namiotów zatrzymała nas ochrona pytając o karty wstępu, więc my tłumaczymy, że nie mamy ale mówimy kim jesteśmy. No to wszystko OK. Ale potem gdy wróciliśmy jeszcze raz na chwilę do namiotu zabaw i znów szliśmy do naszych, to po raz kolejny czepił się nas ten ochroniarz, abyśmy zaprowadzili go do kierownika grupy. Amra zawołał Piotra, który porozmawiał z tym miłym ochroniarzem i poszliśmy spać...


13 sierpnia (sobota)

Jest to nasz ostatni dzień. Składamy namioty, pakujemy w plecaki to co nam potrzebne do drogi w pociągu, regulujemy recepcję i ruszamy na Hel. Śniadanie mamy jeść gdzieś po drodze. Ale ja zdążyłam jeszcze przed wyjazdem. Dziś Servic Carem jadą te same osoby co dnia poprzedniego. Jadąc przez Władysławowo natykamy się na jakiś przydrożny bar, gdzie prawie wszyscy, bo beze mnie spożywają śniadanko. Następnie jadąc Mierzeją Helską mijamy Chałupy, Kuźnicę, Jastarnię, w której robimy większy postój w jakiejś restauracji przy porcie, do której wejście prowadzi przez zastawione krzesłem drzwi. Po tym odpoczynku ruszamy jadąc przez Juratę do Helu. Prawie przez cała drogę tą mierzeją jechaliśmy ścieżka rowerową podziwiając piękne widoki. A najlepsze było, gdy jadąc mieliśmy z prawej strony wodę i z lewej tak samo, a my po środku. Na Helu spotkaliśmy się z Servic Carem pod stacją PKP. Tutaj zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, po czym pożegnaliśmy się z Piotrem i Stachem, ponieważ wracali już do domu. A my poszliśmy zakupić sobie bilety, a potem pozwiedzać Hel, gdyż mieliśmy, aż 6 godzin czasu wolnego! Więc ruszamy najpierw do portu, a gdy stąd wyjeżdżamy Krzychu wieziony, na swoim rowerze na bagażniku przez Lamparta (bo jego rower pojechał razem z Piotrem) postanawia trochę ulepszyć swój pojazd. Otóż najpierw wygina, a potem ucina do połowy tylni błotnik, określając to jako: nowa myśl inżynieryjna. Następnie ruszamy dalej pod latarnię. Tutaj stajemy przy jakimś barze na rybkę. FA i Amra wypisują kartki, a my sobie gadamy o pamiątkowym helskim kole ratunkowym dla Krzycha. Gdy zjedliśmy i przestało padać ruszamy po jakieś pamiątki. Zahaczamy też budkę z goframi, a potem zaczynamy się już nudzić, robi się zimno i zaczyna wiać wiatr. Wracamy na stację PKP. Tutaj ubieram się we wszystko co mam i dalej mi straszne zimno!!! Czekając na nasz pociąg oglądamy mycie innego. Gdy nasz podstawili wsiadamy do niego, ale po informacjach konduktora, mamy pakować się w trzeci wagon od końca, gdyż dwa ostatnie są zarezerwowane dla kolonii. Więc spokojnie wkładamy rowery, ustawiamy, mocujemy, czekamy na odjazd jeszcze z 50 minut i wyjeżdżamy... Jedziemy przez całą mierzeję do Władysławowa, a następnie przez Redę, Gdynie, Sopot, Gdańsk, Tczew do Warszawy. W czasie tej drogi jest mi zimno i boli mnie gardło! Na którejś stacji doczepiają jeszcze dwa wagony, gdyż jak się okazuje jest ich za mało. Wszyscy prawie śpimy, albo coś tam czytamy...


14 sierpnia (niedziela)

Z Warszawy kierujemy się do Lublina i tutaj mamy szybką akcję, ponieważ jesteśmy odpinani i musimy przenieść się do bliższych wagonów. Z początku gdy Galfa i Amra zaczęli nas budzić w takim pośpiechu to szczerze mówiąc myślałam, że ktoś kradnie rowery!!! To wyrwanie ze snu z samego rana, bo przed 6, wszystkich stawia z początku na nogi. Nawet mi zrobiło się ciepło. Ale gdy jesteśmy już w nowym wagonie czujemy się wykończeni, a do tego nie ma wolnego przedziału i zajmujemy korytarz. W czasie tej drogi do Lublina Lewemu zniknął licznik, natomiast Lampartowi urósł wąs! Postój trwał tutaj z jakieś 40 minut. Krzychu ledwo żywy spał potem wzdłuż korytarza lecz gdy szedł konduktor w szybkim tempie z niego wstał i spał na rozkładanym krzesełku. Nawet nie ruszała go „Pszczółka Maja”!!! Z Lublina jechaliśmy na Kraśnik, a stąd do naszej ostatniej stacji jaką jest Stalowa Wola – Rozwadów, na której jesteśmy gdzieś około 8:25. Teraz wsiadamy na rowery i jedziemy do domu, ale nie wszyscy bo po Lamparta, FA i Lewego przyjeżdżają samochody. A reszta z nas wraca jednośladem. Ja jadę sama bo kieruję się na Tarnobrzeg, tylko wcześniej pytam się Galfy, w którą stronę od stacji mam jechać. W domu jestem już ok. 9:35, ale jeszcze po południu jadę po bagaże do Sandomierza.

Jednym słowem wyjazd był odjazdowy i niech żałują Ci co nie byli i tego nie przeżyli!!!

Joluś