Uczestnicy wyprawy: Stachu, Piotr, Galfa, Faramka, Lewy, Lampart, Amra, Krzychu, Jolka


Dzień pierwszy

Nadszedł czas długo oczekiwanego wyjazdu, ruszam więc po Pawła i już razem pędzimy na spotkanie z ekipą. Jak już zebrała się nasza wesoła gromadka udajemy się na stację Rozwadów. Droga nudna troszkę była. Kupujemy bileciki i czekamy sobie na nasz pierwszy pociąg do Przeworska. Najlepsze jest to, że jedziemy na południe zamiast na północ. Akurat na tym odcinku trasy trafił się najmniej miły konduktor, no cóż tacy też muszą być. Jak się okazuje upchnięcie rowerów w pociągu to nie łatwa sztuka. W Przeworsku trochę poganialiśmy po peronie zanim zapakowaliśmy się do pociągu na Wrocław. Tutaj mamy trochę szczęścia: kazano nam z rowerkami się zapakować do klasy pierwszej, hehe. Można powiedzieć, że jedziemy w pełnym luksusie. Spotykamy w niej ekipę, która na rowerach przemierzała Ukrainę. Droga mija nam na ogólnym zabijaniu nudy w pociągu na wszelkie możliwe sposoby.


Dzień drugi

Wrocław przywitał nas niespodzianką, a mianowicie spóźniliśmy się na pociąg. Jak się okazuje mamy inny do samego Świnoujścia, jedynym minusem jest to że jedzie przez pół Polski. Niezrażeni tymi przeciwnościami idziemy na śniadanko i próbujemy uzupełnić zapasy w jakimś sklepie na mieście, ale wszystko pozamykane. Tutaj jeszcze o mały włos Lewy i FAramka nie dostają mandatu za jazdę na rowerze po terenie dworca. Ładujemy się do pociągu i jak się okazuje jest wagon dla rowerów, po prostu bajka. Mamy jeden wagon tylko dla siebie. Tutaj Lewy zawarł bliższą znajomość z konduktorkami, a my głównie śpimy, przynajmniej się staramy. Nareszcie kres naszej jazdy pociągami. Droga nad morze to tylko coś około tysiąca kilometrów i prawie 20 godzin w tym wspaniałym środku lokomocji. Wysiadamy w Międzyzdrojach i hop na rowerki. Od razu czuć, że jesteśmy nad morzem. Dość szybko skręcamy na plaże, gdzie zanurzamy się w ciepłych falach Bałtyku, niestety wieczór się zbliża i musimy ruszać na miejsce naszego biwaku, o który zadbali Stachu i Lampart. Jedziemy sobie spokojne poprzez lasy i docieramy do Dziwnowa. Tutaj Stachu raczy nas wspaniałą jajecznicą. Był plan żeby zrobić ognisko, ale nie było kiełbasy. W nocy gdzieś wyżej wspomniany specjał zakupił Lampart na ewentualne następne ognisko, ale takowego już nie było, więc przywiózł sobie na pamiątkę trochę kiełbasy znad morza. Wieczorem jedni udają się na spacer na plażę albo na jakieś małe co nie w okolicznych barach, ewentualnie kładą się na zasłużony odpoczynek. Ja jeszcze zwiedziłem okolice, niedaleko naszego kempingu odbywały się imprezy taneczne, ale za bardzo sił nie było na takie zabawy.


Dzień trzeci

Wstać wiadomo się nie chciało, ale czas nas naglił przecież trzeba się pakować i ruszać dalej na trasę. Szybkie mycie i śniadanko w kółeczku wokół naszego przenośnego składanego stolika. Tego dnia mamy się udać do Ustronia Morskiego. To chyba był najcieplejszy dzień na tej wyprawie. Szybkie pakowanie naszego skromnego dobytku i w drogę. Ledwo wyjechaliśmy, a tu most nam podnieśli do góry, zwodzony skubany był. Statki przepłynęły i mogliśmy ruszać. Jechało się bardzo fajnie, co jakiś czas naszym oczom ukazywało się morze. Pierwsza dłuższa przerwa miała miejsce w Niechorzu. Trzeba było coś przetrącić i zerknąć na pobliską latarnię morska. Nawet ambitnie chcieliśmy na nią wejść i sobie widoki z góry pooglądać, ale jak zobaczyliśmy kolejkę chętnych, która ciągnęła się przez kilkadziesiąt metrów, to szybciutko porzuciliśmy ten szalony pomysł, bo chyba byśmy z stamtąd wieczorem dopiero wyjechali. Pędzimy naprzód, po drodze mijamy następne nadmorskie kurorty, wszędzie tłumy ludzi. Jedziemy sobie spokojnie, ale coraz mniej ludzi w koło nas, a tylko las. Nagle droga się kończy, a właściwie to ciągnie się dalej, ale my jechać nie możemy, bo prowadzi przez tereny wojskowe. Próby negocjacji z pilnującym żołnierzem nic nie dają. Trzeba znaleźć jakieś wyjście alternatywne. Mamy dwie możliwości: albo jazda po plaży lub powrót tą samą drogą. Po dość burzliwej dyskusji zwyciężyła plaża. Większość ekipy postanawia jechać na rowerach po plaży na skraju morza. Tylko ja i Paweł wybieramy prowadzenie rowerów, co również nie jest sztuką łatwą. Idziemy w miarę szybko, mamy tylko krótki około ośmiu kilometrowy spacer brzegiem morza. Korzystamy z okazji i się opalamy. Jak się później okazuje to była ostania okazja żeby zażyć kąpieli w promieniach nadmorskiego słońca. Po dość meczącym spacerku miło jest wsiąść na rowerki. Jedziemy już dość gęsto uczęszczanymi drogami. W Dźwirzynie mamy spotkanie z Piotrem, który po nas wyjechał. Znalazł dla nas biwak i zostawił wóz serwisowy. Zostajemy trochę w tej miejscowości, trzeba co nieco zjeść, odpocząć i uzupełnić płyny. Dalej mkniemy naprzód, jazda mało przyjemna, straszliwy ruch samochodów, trzeba uważać na siebie. Postanowiliśmy wstąpić na chwil kilka do Kołobrzegu. Tutaj krótka wizyta w porcie, chwilka dla fotoreporterów i cała naprzód. Jazda na rowerze przez tak duże miasto to istna gra o życie. Jechało się okropnie pełno samochodów, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Jakoś udało nam się szczęśliwie wyjechać z miasta i w miarę spokojnie jechaliśmy prowadzeni z przodu przez ciągnik z przyczepą do Ustronia Morskiego. Wpadamy na nasz camping, szybciutko rozbijamy namioty, drobna przekąska i ruszamy na miasto. Plan był nawet dość ambitny, bo mieliśmy iść na występującego w tej miejscowości Krawczyka, ale tam nie dotarliśmy. Poszliśmy na molo, gdzie można było zauważyć, że zbliża się sztorm. Następnie udaliśmy się w poszukiwaniu lokalu z jakąś muzyczką i telewizorem. Trafiliśmy na odpowiednie miejsce i już tam zostaliśmy długo. Tutaj usłyszeliśmy hit wyjazdu, a mianowicie pszczółkę Maję, której ogromnym wielbicielem jest Krzychu, co on przy tym otworze dokazywał na parkiecie („pszczółka Maja sobie lata, zbiera nektar gdzieś na kwiatach”, „a tam Gucio w tulipanie czeka sobie na śniadanie”). W takiej miłej tanecznej i wesołej atmosferze minął nam wieczór.


Dzień czwarty

Jak zwykle poranne wstawanie, krótka na rada co do trasy i naprzód. Tym razem jedziemy do miejscowości Jarosławiec. Od rana silny wiatr jest, ale nasze szczęście boczny lub tylni. Jedzie nam się na początku całkiem fajnie, od czasu do czasu krótki postój na jakąś fotkę. Odwiedzamy po drodze latarnię w miejscowości Gąski. Następnie udajemy się do Mielna i tutaj postanawiamy zadbać o nasze podniebienia. Tym razem na obiad wszyscy jemy rybki. Posiliwszy się nieco ruszamy dalej, po drodze przejeżdżamy koło jeziora Jamno. Coraz bardziej dokucza nam wiatr - jest niesamowicie silny, potrafi nas czasem zdmuchnąć z drogi. Przed Darłowem dołącza do nas Paweł, który wyjechał nam naprzeciw i opowiada, jak to wszyscy się dziwnie patrzyli jak jedzie na rowerze pod wiatr. Zasuwamy na miejsce noclegu, po drodze zaczyna padać deszcz. Na ostatnich 10 km przed Jarosławcem jest sporo zjazdów i podjazdów. Tutaj ja, Lewy i Krzychu odłączamy się od reszty i tempie dość szybkim docieramy na camping. Czekamy sobie spokojnie na resztę i w tempie ekspresowym rozbijamy namioty. Na naszym biwaku jest stołówka, z której skwapliwie korzystamy. Piotr i Stachu wyżebrali barszcz ukraiński, reszta natomiast była skazana na schabowego i małe jasne [dop. FAramki: dlaczego „skazana”?! schabowy był pyszny!]. Bardzo nam się tam spodobało, chyba duży wpływ miała na to pewna osóbka, która nas obsługiwała. Po kolacyjce postanowiliśmy mimo coraz większego deszczu udać się nad morze. Widać było, że sztorm jest dość silny, my staliśmy sobie na wysokim brzegu, więc postanowiliśmy zejść na plażę. Trójka zeszła, ja natomiast z resztą ekipy zgubiliśmy ich w lesie. Trudno, więc ruszamy na miasto. Już się zbliżaliśmy do eleganckiego zejścia na plaże po schodkach, gdy wyłoniła się nasza dzielna trójka trochę zmoknięta. Chwila zastanowienia, co dalej. Piotr udaje się do pobliskiego sklepu i kupuje wspaniałe cieplutkie dresy. My natomiast atakujemy budkę z goframi (rządzą gofry z jagodami :-). Deszcz leje nie miłosiernie, więc ruszamy do namiotów. Na biwaku okazuje się, że mokre ciuchy można rozwiesić w kotłowni, gdzie mogą wyschnąć, z czego skwapliwie korzystamy. Do namiotów wracamy już w mocno zdekompletowanej garderobie. Wieczór kończymy w naszym namiocie walcząc dzielnie o ciepło i popijając domowe smakołyki.


Dzień piąty

Ranek wita nas deszczem, leje cały czas. Jak się okazuje niesamowite nieszczęście spada na Stacha, musi on z nieukrywanym żalem wyrzucić swoją ukochaną czapeczkę. Czym to jest spowodowane niech pozostanie słodką tajemnicą uczestników, ale ubaw wszyscy mieli rano niesamowity. Jak się później okazuje, jest o nas dość głośno na biwaku, ciekawe czemu. Do tego trochę się dziwnie nas patrzą. Dziewięć osób, a jeden mały samochód, chyba niektórzy mieli mały ból głowy, jak to jest możliwe. Wyjechaliśmy późno, chyba tak koło południa, bo lało dość mocno. Na szczęście później się trochę uspokoiło. Trzeba było tylko załogę jednego namiotu zmusić do wstania środkami przymusu bezpośredniego, bo dość długo i dzielnie się przed tym broniła. Niestety trzeba jechać, choć pogoda nie napawa nas optymizmem. Tym razem mamy zamiar dojechać do Łeby, ale jak się później okaże nie uda nam się to i skończymy dzień we wsi Kluki, kilka kilometrów od Łeby. Pomału udało nam się zebrać i ruszyliśmy naprzód, pierwszy dłuższy postój mamy w Ustce. Tutaj skoczyliśmy do portu parę fotek i dalej naprzód przygodo. Zasuwamy naprzód jak się patrzy, droga mija nam spokojnie. Docieramy do miejscowości Objazdy, gdzie Lampart zauważa restaurację, do której szybciutko się udajemy. Znów mamy szczęście do fajnej i miłej obsługi. Posiliwszy się całkiem należycie zasięgnęliśmy języka, jak mamy jechać dalej. Dalsza trasa prowadzi nas wokół jeziora Gardno, mamy piękny widok na to jezioro. Zaskakuje nas, że jest tam tak mało turystów, pierwszy raz widzimy takie fajne miejsce jeszcze nie odkryte dla wszystkich. Niebawem też okazuje się, że Stachu ma problem z nogą i może nie dojechać do końca etapu. Dzięki wskazówkom jedziemy fajną drogą rowerową, na której nie ma żywej duszy, a następnie zasuwamy przez Słowiński Park Narodowy i docieramy do wyżej wspomnianej wioski. Tutaj zaczynają się nasze kłopoty. Trzeba wezwać serwis, żeby zabrał Stacha, bo już noga nie pozwala mu jechać. Jak się okazuje dojechać do tej wsi z Łeby to łatwo nie jest i trzeba jakimiś okrężnymi drogami śmigać. My w oczekiwaniu na samochód posilamy się domowymi wypiekami, które można zakupić przy drodze. Jak później okazuje ta prawie cała wieś to skansen jest i oprócz niego to nic tam nie ma. Zaledwie parę domów zamieszkanych. Mamy jeszcze spory kawałem drogi do przejechania, a okoliczni mieszkańcy mówią, że ta najkrótsza droga przez bagna prowadzi, a głównymi drogami to kilometrów mielibyśmy mnóstwo do przejechania i na pewno nie zdążymy przed nocą. Godzina już późna jest i zaczyna coraz mocniej padać. Zapada decyzja zostajemy na noc w tej wiosce i zaczynamy szukać jakiegokolwiek noclegu. Pytamy wszystkich, ale nikt nam nie jest w stanie pomóc. Sytuacja nasza jest niewesoła, jednak jadąc zauważamy pewną stodołę. Piotr i Lampart niezwłocznie udają się negocjować jej wynajęcie na noc. Mimo pewnych trudności mamy dach nad głową, to najważniejsze. Szybko lokujemy się w środku. Trzeba zorganizować jakoś spanie, więc rozkładamy na betonie folie malarska, a na to idą karimaty i śpiwory. Niektórzy mają to szczęście, że trafiły im się pod plecy tregry, zbyt wygodnie na nich nie było. Tak też powstał nowy zwrot używany przez ekipę „tregruj się”. Nie jest jednak tak prosto, bo dach dość mocno przecieka. Najgorzej trafił Stachu trochę na niego padało w nocy. Rozwiesiliśmy też ubrania z nadzieją, że może trochę wyschną. Jak się rano okazało były jeszcze bardziej mokre. Wieczór w stodole minął nam jednak miło na graniu w skojarzenia i takim operowaniem śpiworem żeby na nas akurat się nie lało. Możemy śmiało powiedzieć, że spaliśmy w skansenie wsi kaszubskiej.


Dzień szósty

Ranek nie ciekawy, ale trzeba wstać i jechać, czym prędzej. Pomału zaczynamy wracać do życia, chociaż kości trochę bolą. Niestety o jakimkolwiek myciu można zapomnieć. Robimy na śniadanie jajecznicę, szybkie pakowanie i zaczyna się etap najtrudniejszy jak się okaże naszej wyprawy. Wyruszamy spokojnie w kierunku bagna, które mamy przejechać. Jazda niesłychanie trudna. Błoto, doły, woda i my na rowerach. Trudno jest przejechać bez zamoczenia stopy w jakiejś większej kałuży. Szczęśliwie udaje nam się przejechać, choć czasem woda po osie kół sięgała. Odcinek to był krótki, ale męczący. Dojeżdżamy do mostu drewnianego, który lata świetności ma wyraźnie za sobą, brakuje paru kawałków drewna. Lekko ubłoceni jedziemy dalej, poranna toaleta w jakiejś wiosce, skorzystaliśmy z przydrożnej pompy. To nie koniec naszych przygód z błotem tego dnia. Następne czas płynie nam miło z boku ciągną się wydmy leżące koło Łeby. Jedziemy leśnymi duktami, mamy okazję podziwiać piękne lasy wybrzeża. Gdzieś na wysokości miejscowości Sasino lekko błądzimy i znów musimy przedzierać się przez niesamowite błota, droga była zmasakrowana przez stada krów. Pomału jednak udaje nam z pomocą miejscowych trafić na właściwą drogę, ale czas mamy porażający. W ciągu czterdziestu minut udało nam się przejechać całe cztery kilometry. Trzeba mocniej naciskać na pedała. Jedziemy naprzód, po prawej stronie w oddali długo towarzyszy nam latarnia morska Stilo. Szybko przemieszczamy się do przodu, bo sporo kilometrów mamy do przejechania, mkniemy naprzód bardzo szybko. Następny postój mamy nad jeziorem Żarnowiec, gdzie obowiązkowo kilka pamiątkowych fotek. Jeszcze tylko mały skromny, a zarazem bardzo smaczny posiłek w Krokowej. Posiliwszy się nieco spokojnie jedziemy, bo już wiadomo, że zdążymy dojechać do Władysławowa, gdzie nasza straż przednia już rozbiła namioty. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwile na przylądku Rozewie, najdalej wysuniętym na północ punkcie Polski. Docieramy na biwak, jest on położony na klifie, dzięki czemu przed nami rozciąga się piękny widok na morze. Na miejscu mamy nawet dyskotekę. Obok podobno była jeszcze lepsza, ale trzebak było mieć zaproszenia, które rozdawał Murzyn, niektórzy z ekipy próbowali na różne sposoby się na nią dostać, ale bezskutecznie. Ten dzień był naprawdę ciężki przejechaliśmy równo dziewięćdziesiąt dziewięć kilometrów i to terenach niezwykle bagnistych. Szybko więc uciekam tego wieczoru spać.


Dzień siódmy

Szybko się pakujemy i jedziemy na Hel. Przejeżdżamy przez znane kurorty nadmorskie: Chałupy, Jastarnię, Juratę. Jedzie się bardzo dobrze, po jednej stronie widać morze, a po drugiej również morze. Trasa wspaniała cały czas towarzyszy nam widok na nasz Bałtyk. Ostatnie kilometry prowadzą przez lasy. Docieramy na Hel, tutaj następuje pożegnanie Stacha i Piotra, którzy muszą wcześniej wracać do domu. Mamy cały dzień do spędzenia na półwyspie. Wszędzie nas pełno, zwiedzamy co możemy, jemy nadmorskie specjały. Tutaj ma miejsce również ciekawe zdarzenie, a mianowicie Krzychu delikatnie modyfikuje swój rower, co nas ubawiło niesłychanie. Zwiedzamy stoiska z różnymi pamiątkami i pomału zaczynamy myśleć o powrocie do domu. Małe zakupy robimy na drogę do pociągu i udajemy się na dworzec. Tutaj możemy zobacz jak wygląda mycie pociągu. Dobrze, że wsiadamy na pierwszej w stacji, bo chyba już następnej nie mielibyśmy szans, żeby pojechać tym pociągiem. Droga jest męcząca, niesłychanie. Jeszcze tylko mała niespodzianka w Lublinie, gdzie się okazuje że ten wagon w którym jedziemy postanowiono odczepić. Szybko przesiadka, już nabraliśmy niezłej wprawy w tej sztuce. Dojeżdżamy do Rozwadowa, wysiadamy szczęśliwi jesteśmy w domu. Ja przejechałem na tym wyjeździe około pięciuset kilometrów. Było wspaniale, choć można trochę po marudzić na pogodę, ale warto było. Kto nie był niech żałuje.