Niedziela jak rower – służy do jeżdżenia. Co więcej, do jeżdżenia na tymże. Także nie ma, że boli i że po sobocie, tradycyjne zdjęcie grupowe pod pomnikiem i w drogę! (Pewną szczególność tego zdjęcia stanowi jednak, że po pierwsze nie ma na nim FAramki, bo się wstydzi z nami na zdjęciach być i z nami jeździć, na przykład zamiast z nami jeździ skrótami, które są dłuższe od normalnej drogi, a po drugie można zaobserwować na nim, tym zdjęciu, ciekawy szczegół anatomiczny: Fujiemu wystaje z szyi ręka. Piwo temu, kto znajdzie tam jakiś inny element świadczący o jedności anatomicznej ręki z jakaś resztą).
No to jedziemy. Tam, gdzie zawsze...
Pierwszy przystanek oczywiście w Radomyślu (w obliczu zbliżającego się wyjazdu na Roztocze zaczyna mi brakować zeszłorocznej huśtawki, no bo tę studnię, co stoi na jej miejscu, trudno będzie zepsuć… Ale damy radę!). Nie obyło się oczywiście bez dodatkowych atrakcji, tym razem rozpoczęciu sekwencji niemalże z chemiczna brzmiącej: Dwukapeć (ang. doublekapech) dętki (2kapeć Dn-tki), wynaleziony zresztą przez Sławka (który odniósł się do tegoż wynalazku z nieco mniejszym entuzjazmem). Ale u nas jak to u nas – każdy się do dymania garnie, więc i tym razem chętnych nie brakowało – co chwilę to nowy chłop!
Brzmi obiecująco, ale jak się okazuje i w tej dziedzinie życia liczy się jakość a nie ilość, a jak się gumę źle założy, to znowu pęknie. No i kilka metrów za Radomyślem (a żeby to kilka metrów!) trzeba było poprawić. Tym razem się chłopy bardziej postarały, bo już nie było potrzeby (a i chęci!) na powtórkę.
W Pysznicy tym razem zatrzymaliśmy się pod sklepem, a nie na parkingu dla inwalidów, jak w zeszłym roku w drodze do Suśca. Widzę postęp.
Dobra passa trwa – nawet przejechaliśmy przez most kolejowy, a ja nie spadłam!

Pod drodze przez las (w końcu kryptonim wycieczki brzmi „Lasy Niżańskie”, nazwa zobowiązuje) zatrzymaliśmy się na popas, czyli przyjątko. Kto nie widział/nie brał udziału może jeszcze głosić kłamliwe poglądy jakoby od jeżdżenia na rowerze można schudnąć, ale my wiemy swoje... Śmiem twierdzić, że odkąd FAramka jeździ na te wszelkie nierzadko ciekawe z całom rodzinom, to przyjątka osiągają apogeum. A i ja się tym razem dołożyłam do tradycyjnej equipowej komuny alimentacyjnej ymenynowym miodownikiem.
I tak siedzimy w tym lesie, słowiczek... Ten, no… namormyla (geneza słowotwórcza tego terminu podana poniżej), przy tym stole – hee, o ja... (mormylę?)
Przy okazji Pani Prezes (nie myląc z Panią Prezesową, albowiem FAramka zdobyła ten tytuł głową, a nie innymi, nierzadko ciekawymi) zdała telefoniczną relację ze stanu rzeczy Panu Prezesu, który przekazał dla mnie buzi, dla Sławka uściski a dla Piotra nic – a za ten brak czułości poszkodowany zagroził konsekwencjami lokalowymi. Powiało grozą.
Dziabąg za to wspomniał coś o mormylaniu tudzież zamormylaniu się. Proszę nie pytać o znaczenie, gdyż każdy kulturalny człowiek wie, w jakich sytuacjach można się zamormylać.

Więcej przystanków już nie było, no może tylko na zarządzone przez panią Anię wąchanie konwalii (w końcu lasem jechaliśmy, to trza korzystać z dobrodziejstw na tury w przejawach wszelakich), albowiem uciekaliśmy przed burzą, która zresztą jakoś tak niecnie próbowała zajść nas z lewej. Ale – żadna burza czy inne podłe zjawisko atmosferyczne nie dogoni BikeEquipy! Wszelako schroniliśmy się na CePeeNie – rychło w czas, bo jak zaraz się „rozpadało”... Oj, jakby nas jeszcze w drodze złapało, to by się zamormylać można!

A tak – nie dość, że nie zmokliśmy, to jeszcze w drodze do Sandomierza można było sobie powjeżdżać w kałuże i pochlapać, kogo trza za pomocą tylnych kół bez błotników. No bo kto powiedział, że rower służy tylko do jeżdżenia, a nie do chlapania nim albo do jedzenia na?