Piszę relację w dniu, kiedy Stachu zaczyna już zapewne odczuwać austriackie wzniesienia, ale lepiej późno niż wcale.

Jak zwykle prawie niespóźniona dojechałam pod Bramę, jak zwykle ostatnimi czasy - razem z Agą, znaczy z mamą (Wojciec, ku zaskoczeniu niektórych, podjechał z drugiej strony). Na miejscu zbiórki - masa ludu. Oczywiście nie wszyscy wyruszali z nami do Baranowa, by wspierać duchowo Stacha na jego pierwszych kilometrach dłuuugaśnej wyprawy - kilka osób przybyło po prostu pożegnać się z nim. Chwilę przed odjazdem pyknęliśmy pamiątkowe zdjęcie całej grupy wraz z transparentem pożegnalno-reklamowym przygotowanym przez Małgosię. Zanim wyjechaliśmy z Sandomierza, zrobiliśmy tzw. pokazówę przejeżdżając przez Stare Miasto - dzwoniąc, trąbiąc, skrzecząc.

Tego dnia wyjątkowo nie marudziliśmy i nawet pozwoliliśmy Stachowi jechać z przodu (Piotr zakazał wyprzedzania Czempiona).
Za mostem wiślanym skręciliśmy w prawo i tak bocznymi drogami dojechaliśmy do Wielowsi, skąd już ścieżką rowerową - do Tarnobrzega. Postój na frumencika tudzież lodzika został zaniechany i pognaliśmy Wisłostradą dalej. Tutaj peleton troszki nam się rozciągnął - czoło, środek i ze dwa tyły. Tylko jeden Piotrek ciągle krążył pomiędzy "grupkami". Nawet ścigał się ze skuterem - wyprzedzali się nawzajem. Ostatecznie skuter przegrał pojedynek - zziajany i zdymany (dymiący?) zatrzymał się na przystanku.

Dotarliśmy na Rynek w Baranowie, a tu transparent... nie, nie - nic dla Stacha! W tym dniu 150-lecie obchodziła baranowska OSP. Jak się zaraz okazało - bardzo nam to na rękę. A raczej na torty, z którymi chwilę po nas pojawili się na Rynku Małgosia, Jaś i Dorota. Piotr ze Sławkiem pożyczyli stolik od organizatorów baranowskiej imprezy. Pyszne truskawkowe torty zostały oczywiście opchnięte w błyskawicznym tempie. Samochodem dotarła również Iwona (w firmowej equipowej koszulce, jaką posiada również Stachu na wyprawie).

Pojedli, popili, no to... Pora na uściski i życzenia dla Czempiona! Stachu chyba nigdy nie był tak wycałowany, wyściskany, wyhendszejkowany jak w tę niedzielę (no, no - opłacało mu się wyruszać choćby dla takiego pożegnania, a no i oczywiście dla czapeczki a'la Jaś).

W Baranowie nasze drogi rozeszły się - Stachu pojechał w stronę Dębicy, grupa Salve Regina wracała "tamtą stroną Wisły", a my udaliśmy się w stronę promu. A przynajmniej tak nam się wydawało - pobłądziliśmy w stronę zamku, ale zaraz wjechaliśmy na odpowiednią drogę (ach, te emocje, każdy zaaferowany wyprawą Stacha... :P).

Kilkaset metrów przed Wisłą pobocza usłane były rowerami - a sylwetki ich właścicieli widoczne były zza... sikorskiego :) Pan Ferriarz pozytywnie mnie zaskoczył licząc nam przejazd ze zniżką (no w końcu rodzina czy tam grupa zorganizowana). Na promie nie obyło się tradycyjnie bez sesji fotograficznej i innych nierzadko ciekawych.

Po drugiej stronie Wisły, znaczy po tej pierwszej - naszej, mieliśmy zatrzymać się na piknik (w końcu nie samym tortem człowiek żyje). Wypadło na urocze miejsce nad wodą, ale nie przy. Żeby zamoczyć nogi czy co tam kto chciał zamoczyć, trzeba było zejść stroną ścieżką w dół (no raczej!). Przyznam szczerze, że opłacało się, albowiem dnia tego gorąc był konkretny, więc chwila ochłody była jak najbardziej wskazana. A co do samego pikniku - buły, ciasta, grzybki, papryczka, warzywa, owoce (np. śliwki). No co kto chciał!

Ze Świniar śmignęliśmy do Krowiej Góry, a dalej główną (jakieś 4km) do Koprzywnicy. Oczywiście postoik na Rynku. W sumie mało z tego pamiętam, bo zamroczyło mnie zmęczenie jak nigdy dotąd (całe szczęście wytłumaczalne); przy okazji dziękuję pozostałym za wyrozumiałość.

Z Kopenhagi droga już prosta, a przynajmniej tak by się wydawało (w Błoniach czoło troszki się zawahało, ale daliśmy radę). Dalej Świężyce, Skotniki, Bogoria, no i tutaj już naprawdę prosta droga do Sandomierza (Ostrołęka, Koćmierzów, Zawisełcze).
Po dojechaniu do ulicy Krakowskiej, grupa skierowała się w stronę Zamku na afterparty, ja natomiast do domu, wykorzystując okazję, że łazienka jeszcze wolna :)