Powiem szczerze. Zostałem zmuszony. Do napisania relacji! Rozumiem, gdyby mnie przekupili, ale tak wrednie ze złośliwością w oczach przekonać? To już porażka. Prawie pedagogiczna.

Rozpocząłem dzień od… eee, kogo to interesuje? Po pewnym czasie po przebudzeniu porwałem велосипéда (rower) z ziemianki i udałem się czym prędzej pod bramę. Opatowską. Jak zwykle byłem spóźniony. I jak zwykle poczekali :D Ucieszyli się wszyscy, że przyjechał reprezentant młodych. Nie rozumiem. Czy ktoś u nas się starzeje?

Po chwili wyruszyliśmy w drogę. Ale gdzie? Kogo się nie spytałem, to nikt nie wiedział… Jednakże usłyszałem głos z nieba: „w stronę Grębowa”. OK, po płaskim się jedzie przednio. Za mostem skręciliśmy w lewo, na pewno każdy wspomniał Radomyśl. Ale pojechaliśmy przez wieś Sławka, dając znać że jedziemy. W ruch poszły trąbki i dzwonki, dały się słyszeć nawet chuligańskie okrzyki. Po dojechaniu do Trześni nie skręciliśmy w stronę kościoła. Pojechaliśmy nieco dalej i za radą Pana Jacka skręciliśmy w prawo, taki rodzaj skrótu. Później już jechaliśmy prosto do Grębowa. W śródmieściu zasiedliśmy na ławkach, ja zaopatrzyłem się również w napój w pobliskim sklepie. Ale jakoś dziwnie się na mnie miejscowi patrzyli. Przecież na czole nie pisało mi TSA. No nic, wyszedłem z tego bez szwanku. Za to Sławek znowu daje się zauważyć. Nie, kapcia nie było, ale założył koło nie w tę stronę co trzeba. Oczywiście mowa o tylnym. (?!) Ale Pawła ciągle coś gryzło, aż wreszcie nie wytrzymał: „Przepraszam, że tak zapytam. Ewa, ty masz może mój śpiwór?” Okazało się, że zgubił go rok temu! Taki granatowy w środku. „Wewnątrz była taka miła bawełenka…” Cóż, trzeba szukać i miziać. Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy. Ale nie wiem gdzie. Jechaliśmy przez las, a tu nagle! „Co to za owoce? Maciek, widziałeś?” Wyrzekła Pani Ania – z zawodu sekretarz, z zamiłowania botanik. Widziałem, ale niestety już było za późno, żeby się zatrzymać. Lecz Sokole Oko przyuważyło takie samo drzewko z takimi samymi czerwonymi owocami. Ale co to jest? Na jarzębinę za małe, na bez – nie ten kolor. Mogliśmy spróbować, może to była nowa odmiana jabłek? Jednak odjechaliśmy z niczym. Oprócz sporej straty do peletonu. Goniliśmy grupę, aż nagle… dogoniliśmy. Ale, no, no, Pani Ania to ma power, ja kręcę nogami ile mam tylko sił, a ona mnie wyprzedza z otwartą buzią. Pewnie silnik odrzutowy, ale gdzie wylot? Who cares? Jechaliśmy przez jakieś miejscowości, których nazw nie jestem w stanie przytoczyć, ale Pani Ania wiedziała doskonale gdzie jest, choć nigdy tędy nie jechała. Nie dość, że odrzutowiec, to jeszcze z nawigacją! Ale oberwało jej się od męża, niedawno najechała samochodem na krawężnik. Biedna. A ja od kiedy zostawiłem w tyle Grębów, straciłem kompletnie orientację w terenie. Co więcej, wiedziałem gdzie wyjadę. Jechaliśmy wzdłuż Sanu, aż do Radomyśla. Tą drogą pod mostem co się prowadzi. Chcieliśmy przepłynąć promem, ale promu nie było. Wobec tego przejechaliśmy przez most. Do Radomyśla nie wjeżdżaliśmy, bo i po co. Co niektórzy mieli niewykorzystane zapasy jedzenia, więc wypadało się gdzieś rozłożyć. Tuż za mostem skręciliśmy w lewo w piaszczystą drogę. To był dla mnie raj na ziemi, żeby móc się zakopać i jeszcze wyjechać! Dotarliśmy do jakiegoś jeziorka, z lewej jest tabliczka „Teren prywatny”, to stanęliśmy po prawej. Usiedliśmy w cieniu, więc Piotra znowu słońce nie znalazło. Pierwszy wystartował Paweł ze swoimi wędzonymi żeberkami. Mmm, super mięsko. Pan Wojtek chciał nawet wyssać szpik! Później poszły w ruch kanapki, ja dostałem dwie: Agatopochodną i Ewopochodną. Do tego pomidorki, ogóreczki, papryczka… Było też ciasto. Drugie. Z pierwszego wyszedł zakalec. Od razu wiadomo, że mężczyzna wszedł do kuchni. Głupie chłopy! Prawda Ola? Ale Pan Wojtek chciał zrekompensować stratę, co spotkało się z dezaprobatą szanownej małżonki. „Wojtek, czego tylko mi robisz zdjęcia?” Ale gwarantuję, że każdy ma. Dziabąg na pieńku siedzący też. Zebrawszy się do kupy, poczęliśmy wracać na asfalt. Ja znowu byłem wniebowzięty piaszczystą drogą. Na moście zauważyliśmy obiekt pływający po Sanie. „Co to, czołg?” Dobrze, że młodzieńcy na moście poprawili. To była amfibia. Ha! W drodze do Sandomierza nie mogliśmy też pominąć Planety. Miejsce na nas czekało, jak zamówione. Chcieliśmy jednego pana namówić, żeby nam zakupy zasponsorował, ale nie wyszło. Po krótkim odpoczynku i prysznicu wyrządzonym przez Dziabąga wsiedli my na rowery i pojechali, do domu tuż tuż. Ale komu się spieszy? Wczesna godzina, można zajechać na zamek! Pomysł miał tylko jedną wadę – trzeba było jechać pod górę. Ale Bike Equipa zawsze daje radę. Posiedzieliśmy trochę, pogadaliśmy. W tymże właśnie miejscu zostałem chóralnie przekonany do napisania relacji. Naprawdę, nie miałem ochoty. Ale nie mogłem zawieść kochanego ludu. Jednocześnie oświadczam, że nie dam się więcej namówić! O!

PS. Oto odpowiedź na zagadkę tygodnia: KLIK :)